wtorek, 17 czerwca 2025

"Hotel Portofino" jak z serialu

 

Powieść dla fanów seriali. Bo ta książka jest skonstruowana jak serial. Jedno miejsce: hotel dla wyższych angielskich sfer w dopiero zyskującym na popularności Portofino. Jedno lato w połowie lat 30. Jedna rodzina i hotelowi goście. I wątki. 

Właścicielka hotelu i jej mąż, z którym niewiele ją łączy, a jego coraz więcej zaczyna łączyć z podejrzanym typem, rzekomym marszandem. Syn, który wrócił z okopów poraniony na ciele i duszy i jego przyjaciel student medycyny z Indii. Dziewczyna z wyższych sfer, która ma zostać żoną syna i jej matka, między którą a przyszłym teściem córki coś było. Ciemnoskóra tancerka prosto z Paryża i mistrz tenisa. I angielska niania z tajemnicą. Do tego jeszcze włoski pomocnik, któremu się dostaje do tych w brunatnych koszulach. Zazdrość i nieszczęścia, szukanie wyzwolenia w życiu i miłości, pieniądze, których wciąż za mało. Romanse w różnych konfiguracjach. Coraz głośnej słyszalne okrzyki zwolenników Mussoliniego i budzące w nocy koszmary z frontu wielkiej wojny. Pejzaże z włoskiej riwiery i kuchnia. I obraz Rubensa.  

Tu jest naprawdę dużo wszystkiego. Jeśli czytelnik potraktuje tę książkę jak serial-wybierze ulubione wątki, wyobrazi sobie smaki i widoki to jest spora szansa na miłe chwile z książką. Ale jeśli będzie chciał bardziej wejść w świat bohaterów to zobaczy, że są to historie i postaci naszkicowane, a nie namalowane ze światłocieniem. A gdy pojawia się motyw zaginięcia obrazu nagle w nasz obyczajowy, kostiumowy serial wchodzi, średnio udany, kryminał. 
 
Absolutnie nie dziwię się, że książkę zekranizowano właśnie w serialowej formie (plenery, kostiumy mogą być bardzo efektowne!), a mnogość wątków pozwala na dynamikę w pozornie leniwym, włoskim klimacie. Jednak w formie powieściowej to dla mnie bardziej chwilowa rozrywka na ciepły wieczór niż coś, co przykuwa uwagę i myśli na długo... Trochę szkoda.
 
J.P. O'Connell "Hotel Portofino". Przeł. Piotr Królak. Wyd. Marginesy. Warszawa 2024. 

czwartek, 12 czerwca 2025

"Wszytskie zaginione adresy" i listy z przeszłości

 


List. Ma nadawcę i adresata. Może nie dotrzeć do jednego do drugiego, ale czy to zmniejsza jego wagę?

Risa trafia na wyspę Awashima, by katalogować znajdujące się w Dryfującym Urzędzie Pocztowym listy, które nigdy nie dotarły do adresatów. Są tam listy do dawnych domów, członków rodziny, do poduszki, w którą się płakało, do spotkanych przypadkowo przechodniów. Jednak, pozą pracą naukową, Risa ma swoje powody by badać listy. Ma nadzieję, że wśród tysięcy kartek i słów znajdzie te, dzięki którym zrozumie swoją matkę.  Bo dziewczyna nosi w sobie smutek i pytania o przeszłość. Córka listonosza pamięta chwile z matką, czasem nieobecną, obcą, kiedy indziej dającą jej pełne poezji rady na życie, z których biła niezwykła wrażliwość.  Risa, poszukując listów,  szuka domknięcia pewnych pytań, dopowiedzenia siebie.  Niewielka społeczność wyspy, kierownik urzędu i miejscowy kucharz to kolejni ludzie, którzy mogą wesprzeć ją w drodze do zrozumienia siebie i odzyskania spokoju. 

Niedawno rozmawiałam z koleżanką tym, że w azjatyckich książkach czasem o emocjach się nie mówi, albo bohaterów poznajemy na tak krótko, że nie zdążymy zajrzeć głębiej. Laura Imai Messina jest Włoszką, pisze po włosku, ale od lat mieszka w Japonii i tam toczą się akcje jej książek. Mam wrażenie, że bohaterka ukazuje się nam po europejsku- z wątpliwościami, dociekaniami, emocjami na wierzchu. Nie jest to portret bardzo głęboki, ale rysowany ładnymi liniami, zaznaczający to, co powinniśmy o niej wiedzieć, by towarzyszyć jej w drodze.  
 Autorka pisze o autentycznym japońskim urzędzie, wplata w nową opowieść bohaterów swojej poprzedniej książki, nawet jeden z listów jest adresowany do japońskiego znaku, ale ta historia mogłaby zdarzyć się w różnych miejscach. Nie wiem, czy wrażliwość autorki jest europejskie czy azjatycka. Ale może właśnie z tego połączenia wynika ten rodzaj pisania, który trafia do czytelnika.  I chociaż temat depresji rodzica, wychowania w domu pełnym niepokoju o drugą osobę nie jest łatwy, autorce udało się, bez banalizowania, ale i ciężaru, pokazać niełatwą drogę składania siebie: z wspomnień, listów, uczuć, zamknięcia przeszłości i otwarcia na nowe.  Czytałam w momencie kilku napięć, pożegnań, przyniosła mi spokój.  Literatura wytchnieniowa jaką lubię.
 
I jest jeszcze jeden aspekt tej książki- pisanie listów pokazane jako czynność terapeutyczna, bo przecież nie zawsze chodzi o to, by pewnymi zdaniami się dzielić, czasem wystarczy wyrzucić je z siebie.  I to myślenie też jest mi bliskie. 
 
Laura Imai Messina, "Wszystkie zaginione adresy". Przeł. Natalia Pola Miscioscia. Wyd. Relacja. Warszawa 2025. 

 

czwartek, 5 czerwca 2025

"Rzeka czerwona" płynie, ale bywa chropowata

Okładka jest chropowata w dotyku. I to świetnie pasuje do książki, bo "Rzeka czerwona" nie jest historią gładką.

Jest właśnie taka chropowata, zatrzymująca palce na okładce i myśl przy bohaterach i ich życiach. Niewielkie miasto w amerykańskiej Dakocie, dookoła pola, dookoła kryzysy. W miasteczku codzienne sprawy mieszkańców. Osi fabuły koncentruje się wokół Kismet, dziewczyny, która wychodzi za maż za chłopaka z dużej farmy. Życie na farmie, z niemal obcymi ludźmi jest dla Kismet wyzwaniem, tym bardziej, że mąż skrywa tajemnicę, która nie daje mu o sobie zapomnieć. W księgarni w mieście zostaje zakochany w dziewczynie Hugo, który potem ruszy na odwierty by zarabiać pieniądze.   W mieście zostaje też matka Kismet, że swoimi problemami i mężem, który znika z pieniędzmi z funduszu kościelnego i w tajemniczy sposób łączy się z napadami na okoliczne banki. I tak to się wszystko splata, płynie. Do brzegu, choć ciągle przed siebie.

Louise Erdrich, tworząc krótkie rozdziały,  bardzo sprawnie żongluje losami bohaterów, wydarzeniami, które czasem płynnie wypływają jedne z drugich, kiedy indziej wyskakują z zakola przeszłości.  Historie bohaterów łączą wspomnienia, trudny, niepokoje z nadziejami, pomysłami na lepsze jutro. Trójka młodych ludzi, ich rodzice wszyscy mają swoje opowieści. I to są opowieści o fakturze drobnego papieru ściernego- pozornie gładkie, zwyczajne, ale przy dotknięciu czuje się strukturę. Nie zranią, ale coś się poczuje- smutek, współczucie, żal, radość, spokój. Poza historiami i emocjami bohaterów ważnym elementem książki jest natura - ta dzika, i ta podporządkowywana człowiekowi.   
 
To opowieść dla fanów historii niespiesznych, z dobrze zarysowanymi postaciami, opowiedzianej momentami (zwłaszcza w opisach natury) pięknym językiem. Powieści, w której widać, że autorka lubi swoich bohaterów, a świat, który buduje obserwuje czujnie. Książka z nadzieją, nawet taką lekko chropowatą. 
 
 Za książkę dziękuję wydawnictwu. Współpraca barterowa.  
 
Louise Erdrich "Rzeka czerwona". Przeł. Agnieszka Walulik. Wyd. ArtRage. Warszawa 2025. 

czwartek, 29 maja 2025

"Arabskie noce" niejednoznaczność Orientu

 

Po przeczytaniu "Arabskich nocy", słowem określającym Orient będzie będzie to dla mnie niejednoznaczność. 

Bo baśnie nie dają prostego obrazu Wschodu. Jest w nich przepych, bogactwo, pałace i ogrody, ale są też biedne chaty i hałdy śmieci. Moralność też nie jest oczywista. Czasem, jak to w baśniach, nagrodzone zostanie dobre serce, ale czasem spryt, krętactwo i umiejętność dostosowania się do sytuacji. Wśród tych, którzy opanowali sztukę zwodzenia są też kobiety. Mamy tu wiele bezimiennych niewolnic, a nawet kobiet wezyra, traktowanych jak przedmioty, które można oddać, sprzedać, zgładzić, ale mamy też mistrzynie manipulacji, uwodzicielki i niewierne żony, które zawsze postawią na swoim. *


Daleki od oczywistości jest też świat przedstawiony, w którym poza historiami dziejącym się praktycznie za rogiem w Bagdadzie, Damaszku, Kairze i Basrze, są te, w których pojawiają się elementy i postaci magiczne.  I jeszcze jedno niejednoznaczne przeciwieństwo: zmysłowość i brutalność.  Wydawca akcentuje, że wydanie baśni w opracowaniu dziewiętnastowiecznego podróżnika i arabisty Richarda Burtona to wersja nieocenzurowana i bliska oryginałowi.  Jest zatem wieloznacznie, ale bez epatowania wulgarnością i okrucieństwem. W tłumaczeniu zachowano język, który choć dający czytać się lekko, ma w sobie słowa i zwroty nadające klasyczny, baśniowy klimat przeszłości. 

Bo właśnie język i siła opowiadanej historii są tym, co najbardziej przykuwa moją uwagę.  Ramowa kompozycja opowieści samej Szeherezady to jedno, ale w wielu baśniach bohaterowie spiętrzają opowieści, opowiadając sobie różne historie dla zabicia czasu lub wyjaśnienia pewnych zjawisk. Forma przypowieści pozwala lepiej coś zrozumieć, a snuta opowiastka zajmuje głowę i odrywa myśli.  A to, w moim odczuciu daje też pojęcie o wschodniej mentalności, która znajduje czas na zanurzenie się w czyichś słowach i znalezienie w historiach wiedzy, rozrywki lub poczucia wspólnoty. Dlatego też tak wiele dzieje się w języku baśni, który kształtuje ich świat.  A że "proza jest rozwlekła, a wiersze są jak perły misternie nawlekane na nić" bohaterowie często odwołują się albo do "słów poety", albo sami wypowiadają swoje uczucia posługując się poezją. Literacka podróż na Wschód pełna zaskoczeń, kontrastów i niejednoznaczności. W pięknej książkowej oprawie.  
 
*Nie sposób czytając "Arabskie noce" nie przypomnieć sobie "Dekameronu", bo choć zbiór Boccaccia jest późniejszy, nawiązuje tak konstrukcją, jak i częściowo tematyką. Trudno było mi też uwolnić od skojarzenia z Teatrem Telewizji "Temida jest kobietą", na podstawie opowiadań Guy'a de Maupassanta, w których sprytne panie wykorzystują naiwność mężczyzn.   
 
Za książkę dziękuję Wydawnictwu.  
 
Richard Burton. "Arabskie noce". Przeł. Justyna Sarna. Wyd.Materia.Poznań 2025. 

środa, 21 maja 2025

"Czarcie ziele" flora i zbrodnia

 


Określać ludzi nazwami roślin. Ten delikatny, tamta fascynująca, inny niebezpieczny. Prof. Eustacia Rose, botaniczka specjalizująca się w roślinach trujących, dużo lepiej czuje się w świecie flory niż ludzi. Zwolniona z uniwersytetu pracuje w ogrodzie pełnym niebezpiecznych rośli, czasem śledzi przez teleskop sąsiadkę. Do momentu, gdy sąsiadka zniknie, a ogród zostanie zniszczony. Ale to nie będzie "Okno na podwórze". Eustacia Rose będzie zmuszona wyjść z domu i współpracować z policją, by oczyścić się z podejrzeń i rozwiązać zagadkę, w której ważną rolę odrywają nasiona trującej rośliny. A poza tym pojawią się sprawy z jej przeszłości.


Pomysł na "kryminał botaniczny" był ciekawy. Trujące rośliny i możliwości, jakie daje wykorzystanie pozyskiwanych z nich toksyn to ciekawy trop i sposób na urozmaicenie historii kryminalnej. Do tego mamy standardowego śledczego, zmęczonego życiem i robotą. I całkiem intrygującą bohaterkę-narratorkę, która unika ludzi, życie wspomnieniami o swoim ojcu oraz kobiecie, którą kochała. I nawet jeśli prof. Rose nie poszukuje sposobu na wyjście ze swojego badawczego kokonu, budowanego przez lata kariery naukowej, to i tak będzie musiała ruszyć naprzód, by bronić niewinności i konfrontować się z przeszłością.

Ale... bo jest i ale. Kryminał powinien mieć wewnętrzny nerw. Tu jest nieźle budowana atmosfera tajemniczego ogrodu i paru podejrzanych knajp, ale nerwu nie znalazłam. Postaci trochę się mieszają, bo jest ich sporo i to na kilku planach, a nie są charakterystyczne. I najgorsze - nie byłam ciekawa, kto zabił. Jak na kryminał - za mało napięcia i pulsu. Jak na coś bardziej obyczajowego z zagadką- za dużo zamieszania. Dałam książkę do przeczytania mojej Mamie-biologicy, czytelniczce i fance kryminałów. Powiedziała, że informacje o roślinach ciekawe, ale liczyła na więcej, a sama historia "była odkładalna" (bo jak wiadomo są książki, których absolutnie odłożyć się nie da). Lektury nie żałuję, ale z Mamą się zgadzam. Na dodatkowy plus bardzo ciekawy spis roślin na końcu.
 

A propos mojej Mamy.

Pożyczyłam od niej do zdjęć książki botaniczne. Zrobiłam fotę i dumna pokazuję efekt.
Mama: Ale koniczyna nie jest trująca.
Ja:Jaka koniczyna?
Mama: Obok tojadu masz rycinę koniczyny i ona nie pasuje, bo nie jest trująca. 
Ja: Bo mi kolorystycznie pasowała.
Mama: Weź konwalię. Jest toksyczna i ma kolorowe owoce.

I znów trudno się z Mamą nie zgodzić...
 
 
 Z książkę dziękuje wydawnictwu Znak Koncept. Współpraca barterowa.  

 Jill. Johnson. "Czarcie ziele".  Przeł. Małgorzata Kafel. Znak Koncept. Kraków 2025. 

środa, 14 maja 2025

"Mokradła" przez wieki

 


Jak opisać czas? Przez miejsce i ludzi. I podziałać stylem i językiem.

 "Mokradła" to dla mnie sposób na literackie uchwycenie czasu.  Jego (prze)mijania, zmiany; tego tykania, które odmierza lata i stulecia.

 Od XVII wieku do współczesności towarzyszmy ludziom z założonej przy skandynawskich bagnach osady Nevabacka. Początki są (bo zwykle takie bywają początki) na poły realne, na poły baśniowe, magiczne. Krótkie historię ludzi osiedlających się na bagnach i zaczynających swoje życie w nowej społeczności. Im dalej w czas, tym historie robią się bardziej rozbudowane, realistyczne, a postaci zaczynają mieć między sobą jasne powiązania rodzinne. Każdy czas ma też swoje problemy, swoje zasady, swoje historie. Dziewczyna, która chce się uczyć w czasach, gdy edukacja dla dziewcząt, że wsi jest tylko wymysłem. Zakochany chłopak. Wojenne rozłączenie. Nastolatka przyjeżdżająca na mokradła na wakacje, która jeszcze nie wie, że czas bez telewizora i telefonu będzie jednym z najpiękniejszych. Ludzie żyjący w coraz większym dystansie od przyrody, ale będący stale pod jej magnetycznym wręcz wpływem. I zawieszone pytanie o przyszłość. Naszą, ludzką i przyrodniczą na mokradłach.

 Tę opowieść zapamiętam przez powiązane rodzinne opowieści, z których tworzy się historia małej ojczyzny. I język. Tłumaczka, by pokazać zmiany czasu, zdecydowała się na archaizmy (pięknie budowały klimat przeszłości) i stylizacje. I przyznam, że w pierwszych częściach książki mój mózg zaczął grać w grę "zgadnij orzeczenie z końca zadania", bo nawet w "Pamiętnikach" Paska nie było takiego nagromadzenia szyku z czasownikiem na końcu. Im bliżej współczesności, tym bardziej język robił się przejrzysty.  Bardzo polecam przeczytanie przedmowy Agaty Teperek, bo wyjaśnia wiele ciekawych zagadnień i dylematów językowych związanych z historią i dwujęzycznością (fińsko-szwedzką) użytych w oryginale nazw i słów.

 Czytałam "Mokradła" z polecenia, a powieść znalazła się wielu topkach ubiegłego roku. Nie żałuję, bo dobrze było przebywać na pełnych zieleni i tajemnic mokradłach oraz towarzyszyć bohaterom, ale  opowieść nie przemówiła mi do wyobraźni aż tak jak do koleżankom. 
 
MAria Turtschaninoff "Mokradła." Przeł. Agata Teperek. Wyd. Poznańskie. Poznań 2024. 

środa, 30 kwietnia 2025

"Rilla ze Złotych Iskier" koniec historii


 Skończyłam przygodę z Anne. Dziękuję Pani Anno, bo bez nowego przekładu nie ruszyłabym w tę podróż.
Jako nie-fANKA, przy pierwszej lekturze zatrzymałam się na 3/4tomie i nie ruszyłam dalej nawet parę lat temu, gdy wróciłam do serii. Nowy przekład, w którym z uporem chwalę przypisy, sprawił, że przez te prawie 3 lata czekałam na następny tom. Były te lepsze i słabsze. Ale Rilla zdecydowanie będzie tym lepszym.

Tom obejmuje chyba najdłuższy czas (poprawcie!), przez co jest bardzo dynamiczny, a kolejne lata przebiegu I wojny nadają jej tempo i nerw. Wiadomości z frontu, momenty nadziei i beznadziei Kanadyjczyków ruszających do Europy, działania pomocowe, pokazały nieznaną stronę historii, bo nie wiedziałam, że Kanada tak szybko włączyła się w działania wojenne, a tym bardziej, że do mieszkańców sielskiej Wyspy Księcia Edwarda docierały wieści z Przemyśla i Brześcia (ciekawe, że Montgomery pisze o Polakach, narodzie, którego teoretycznie nie ma, a przecież jest). Historia, która upomina się o część bohaterów powieści to jedna, mocna strona książki. Drugą jest dorastanie Rilli i jej, może ciut tendencyjna, w pozytywistycznym rozumieniu, przemiana. W przededniu wielkiej wojny Rilla (jak Scarlett!), martwi się balem. Nie chce, jak rodzeństwo dalej się uczyć, bywa próżna i lekkomyślna. Ale gdy trzeba szybko dorosnąć, zmienia się. Na szczęście ta metamorfoza jest prawdopodobna. Rilla po prostu wyrasta z pewnych zachowań, a czułe oko rodziców pozwala budzić nowe zachowania. Rilla zostaje lepszą wersją siebie i to zanim pojawiały się instagramowe mądrości... jej przemiana jest bardzo w duchu dziewczyńskich powieści, ale nie odbiera bohaterce życia i kolorów. A przy okazji pokazuje niełatwe życie kobiet, które swoją służbę pełnią w domach, żegnając mężów i synów, opiekując się wojennymi sierotami, zbierając pieniądze i szykując paczki. I pisząc listy, które dodają historii dużo prawdy i wzruszeń. 
Ten tom to dla mnie opowieść o dorastaniu, rodzeństwie i przeznaczeniu. To też ciekawe spojrzenie na historię i postawy ludzi wobec zagrożenia.Oczywiście, są przypisy i jest też przytoczony pierwszy raz wiersz Waltera.

To była bardzo dobra podroż z Anne i jej rodziną.Dała dużo uśmiechu, wzruszeń. I wymogła tęsknotę za innymi książkami Montgomery!
 
A tu moja przygoda z Anne
 
 
Lucy Maud Montromery "Rilla ze Złotych Iskier". Przeł. Anna Bańkowska. Wyd. Marginesy. Warszawa 2025. 

piątek, 25 kwietnia 2025

"Przesyłka z Nieba" dla żyjących

Starsza pani z przesyłką od przyjaciółek, czterdziestolatek z wiadomością do pierwszej miłości, nastolatka z nagraniem oschłej babci, czworo studentów listem od dawnego nauczyciela. Niby nic, a jednak wiadomości z nieba robią wrażenie. Nie tym, że są z zaświatów, bo nie są, ale tym, że ktoś w ostatnich swoich chwilach zapragnął jeszcze coś powiedzieć i przekazać wiadomość żyjącym. Pomysł na tę książkę nie jest skomplikowany: ludzie na różnych etapach życia otrzymują wiadomość od kogoś z przeszłości. I do nich należy decyzja, co zrobią z przesyłką z nieba. Można powiedzieć, że opowieści o bohaterach urywają się w najciekawszym momencie, bo czujemy, że w ich życiu pojawi się zmiana, ale nie wiemy, dokąd ich zaprowadzi. A może właśnie to zatrzymanie w punkcie wyboru ma nam dać do myślenia: co zrobilibyśmy na miejscu bohatera? Jak wiadomość mogłaby wpłynąć na kolejne decyzje?


Jeśli postanowimy dać tym historiom wybrzmieć, dołożymy im własne myśli, pewnie dojdziemy do interesujących wniosków i nakreślimy ciekawe ciągi dalsze. Jeśli odłożymy książkę i ruszymy dalej, pewnie po kilku dniach o niej zapomnimy. Prosta opowieść do przeczytania w wolny wieczór. Kilka historii idących tym samych schematem, jedna z lekką zagadką i epilog. To ten rodzaj powieści, która daje czytelnikowi wybór-sama się do niego nie przyczepi, nie wwierci w głowę formą, treścią i językiem, ale gdy zaczniemy wnikliwie się jej przyglądać to kto wie, dokąd nas zaprowadzi...Taki urok tych japońskich comfort booków. Nie zmuszają do myślenia, ale dają furtkę.

I jest jeszcze jeden, dość oczywisty, w naszej kulturze wniosek (może w Japonii mniej): czy nie lepiej zamiast czekać na kuriera, który dostarczy nasze słowa jako przesyłkę z nieba, powiedzieć je już teraz...
I zobaczyć, jaki będzie ciąg dalszy!
 
Za książkę dziękuję Wydawnictwu. Współpraca barterowa.  

 A tu o poprzedniej powieści autorki Fotograf utraconych wspomnień
 
 Sanaka Hiiragi, "Przesyłka z Nieba". Przeł.  Wyd. Relacja. Przeł. Barbara Słomka. Warszawa 2025. 

środa, 16 kwietnia 2025

"Emily Wilde. Atlas Zaczarowanych Krain" gdy czeka się na finał


 Pierwsza część przygód badaczki Ludku Emily Wilde spodobała mi się do tego stopnia, że stała się zaskoczeniem roku i dostała cynamon. Zatem do drugiej części usiadłam z nadziejami i... niestety, nie zostałam oczarowana. 

Mam niewielkie doświadczenie z fantastyką, ale tu jednak zabrakło magii. Ten tom odbieram jako podprowadzenie do tego, co, mam nadzieję, historię domknie i zakończy w tomie trzecim (który już w czerwcu). 


Profesor Emily Wilde wraz ze swoim magicznym narzeczonym in spe Wendellem jadą w Alpy, by znaleźć wejście do jego królestwa narzeczonego i wyrwać tron z rąk strasznej macochy. Niby dramatycznie i przygodowo, ale nie do końca. I właśnie jakiegoś nerwu i przygody mi zabrakło. Smaczku relacji tej pary nadawały poprzednio rozmowy, ale tu pan Wendell jest albo mało rozmowny, albo ledwo żywy...Kolorytu całej historii mieli dodać młoda krewna Emily -Ariadne, studentka z głodem magicznej wiedzy oraz dziekan driadologii Farris Rose, który najpierw jest w kontrze do badaczki, potem ją wspiera, a pod koniec nie wiem, co się z nim dzieje (trochę zmarnowany potencjał postaci z profesorskim charakterem). 


Emily nadal pisze swój dziennik(i robi w nim przypisy), do tego ratuje dawną badaczkę Ludku, ale w tym wszystkim brakuje spajającego wydarzenia i postaci nerwu. Brakuje klimatu przygody i badawczej wyprawy z początku wieku, lekkości, które ujęły mnie w 1 części, a tu mam wrażenie tomu, który trochę dopowiada, trochę łączy i jest podjazdem do tego, co ma się zdarzyć w finale. Oby! Bo nadal uważam, że Emily, momentami roztrzepana badaczka, biblioteczna mysz, sprawdzająca swoje ograniczone umiejętności interpersonalne w różnych zakątkach Europy, jest po prostu sympatyczna, a elementy naukowego świata w rzeczywistości fantastycznej są dobrym urozmaiceniem. Ale to za mało na całą powieść. Czekam na finał i trzeci tom. Z nadzieją na zaczarowanie. 

Heather Fawcett. "Emily Wilde. Atlas Zaczarowanych Krain". Przeł. Anna Reszka. Wyd. MAG. Warszawa 2024.


czwartek, 10 kwietnia 2025

"Ostatnia zagadka" autor, aktor i Sherlock

 


Holmes, Poirot, Spade, Fandorin a może Wallander? 

Sporo jest literackich defektów, ale jednym z najsłynniejszych jest Sherlock Holmes. "Ostatnia zagadka" to kryminał pełen odniesień do przygód mieszkańca Baker Street, ale też powieść autotematyczna i rzut oka na powojenne Hollywood. 

Skoro za snucie opowieści zabiera się Perez-Reverte to wiadomo, że będzie pomysł. I warstwy. Na odciętej przez sztorm greckiej wyspie dochodzi do zbrodni. Wśród gości hotelowych jest znany z roli Holmesa angielski aktor i wszyscy zgadzają się, że do czasu przybycia policji, on może prowadzić śledztwo. Zatem aktor gra swoją rolę; a że był do niej świetnie przygotowany, kolejne przesłuchania prowadzą nie tylko do wniosków i podejrzeń, ale i kolejnych nieszczęść(wiadomo, zbrodnia działa łańcuchowo). Skoro aktor jest Holmesem, Watsonem może być inny gość: autor kryminałów. I tu tworzą się kolejne konteksty, bo panowie rozmawiają o konstrukcji kryminału, zasadach gry autora z czytelnikiem, o motywach wykorzystywanych przez Poe, Leroux i Christie. Pojawia się stylistyka noir, różne figury detektywów oraz mnóstwo nawiązań i cytatów z Holmesa. I kolejne poziomy, gdy bohaterowie mówią, jak rozwiązanie wyglądałoby w powieści, a czytelnik wie, że to właśnie(tylko lub aż) powieść. Do tego jest jeszcze aktor tak scalony z rolą, że przejmujący sposób dedukcji postaci. I aktor, przedstawiciel świata filmu, wspominający Gable'a, Granta, Holdena, widzący zmianę w grze Clifta i Brando oraz zdeterminowaną piękność Loren. Dla fanów dawnego Hollywood (a ja do nich należę) te smaczki nie tyle dodają, co wręcz budują nastrój całej historii. A nie wspomniałam, że postać owego aktora też ma swoje realne odniesienie.

I tak Perez-Reverte bawi się z czytelnikiem, a ja jako czytelnik bawię się doskonale. Bo jest zagadka, jest refleksja nad kryminałem: jego twórcą i czytelnikiem, jego odbiorem. Jest klimat roku 1960 budowany przez tytuły filmów i nazwiska gwiazd. Jest pomysł, styl i twist, a te elementy składają się w świetną całość. A do tego cytaty nie tylko z Conan Doyle'a i ten powieściowo-filmowy entourage w greckich (znaczących!) dekoracjach.

Czy będzie to najlepszy kryminał 2025? Nie wiem, ale w pierwszym kwartale nic go nie przebiło.


Za książkę  dziękuję  Wydawnictwu. Współpraca barterowa.


Arturo Perez-Reverte, "Ostatnia zagadka". Przeł. Katarzyna Okrasko. Wyd. ArtRage. Warszawa . 

środa, 19 marca 2025

"Little black dress" czy dres?


Michalina nawet nie spodziewa się, jak w jej życiu (znienawidzona praca fryzjerki, opieka nad dziadkiem z Parkinsonem, marzenia o Portugalii) namiesza znaleziona przypadkiem mała czarna, którą Audrey Hepburn nosiła w "Śniadaniu u Tiffany'ego". 

Będzie wariacki pościg za paczką, wyprawa po Europie, podobny z uśmiechu do Paddingtona  prawnik do zadań specjalnych. Będzie też codzienność pełna troski o bliską osobę i wzruszająca, oparta na cytacie scena pewnego pożegnania. 

"Little black dress" to taki wiosenny oddech w powieściowej formie. Bezpretensjonalny, lekki, napisany dowcipnie i z ping pongiem dialogów, do którego Basia Kwinta już przyzwyczaiła.  Postać Michaliny jest tak samo zdeterminowana, racjonalnie myśląca i bystra jak Magda z "Razem na święta". Łączy je też słabość do prawników. Aż chciałoby się, by bohaterka kolejnej powieści była równie dowcipna, ale trochę inaczej doświadczana przez los. Tu ciut zabrakło mi osadzenia postaci Michaliny w przeszłości, momentu refleksji nad tym, co się działo z nią i jej rodzicami, zanim ich drogi się rozeszły. Bo Basia Kwinta pisze o postaciach podobnych do nadziewanej czekolady-ze skorupką i czymś miękkim w środku, ale żeby te smaki i struktury się przenikały i smakowały jeszcze lepiej, warto dać czytelnikom jeszcze więcej czasu na przegryzanie. 

To nie jest powieść w typie sukienkowej małej czarnej. To raczej historia dresowa, która nie krępuje ruchów, jest lekka, czasem drapnie, by potem otulić wrażliwością i miękkością. To też powieść o gotowości na zmiany i wypadaniu z kołowrotka życia, w którym biegniemy jak szalony chomik. To powieść pozwalająca zrozumieć znaczenie portugalskiego słowa suadade. Historia na wiosenny moment zatrzymania i uśmiechu. Taka, która może dodać wiary w siebie i nadziei na to, co nadejdzie. Dla tych, co jak Holly Golightly i Michalina są w podróży.
 
Za książkę dziękuję Autorce.  
 Barbara Kwinta "Little black dress".  Wyd. Lira.  Warszawa 2025. 

czwartek, 13 marca 2025

"Stolik dla dwojga" Amor Towles serwuje opowieści

 

  Siadam przy stoliku dla dwojga. Wiem, kogo się spodziewam. Gawędziarza, który potrafi opowiadać historie pozornie zwykłe.   Dostaję od niego to, czego się spodziewam.Kilka opowiadań i mikropowieść o ludzkich marzeniach.  
Amor Towles  przedstawia mi najpierw Puszkina, który nie pisze wierszy, ale lubi stać w kolejkach. Potem opowiada o młodym pisarzu, który jeszcze za mało przeżył, by to opisać, ale ma chłopak perspektywy. Dalej jest jeszcze o podróży i chwilowym wejściu w cudze życie, o podglądaniu ojczyma w Central Parku, szmuglerze nagrań z filharmonii i obrazie podzielonym między czterech synów. Opowiadania różnego ciężaru, dziejące się w różnych czasach, w Rosji i USA. Formalnie bez zarzutu. O czym? O marzeniach. O realizacji celów. O kontakcie z innymi ludźmi.  A potem, po serii przystawek wchodzi danie główne. Mikorpowieść o Eve, starej znajomej z „Dobrego wychowania”, bo czas dopowiedzieć jej historię.  Wracamy do lat 30.,by poznać stare Hollywood. Wielkie gwiazdy, wielkie produkcje i wielkie skandale. I ona, Olivia de Havilland, która szykuje się do grania Melanii w „Przeminęło z wiatrem”. I Dawid Selznick,  producent-legenda ze specjalnym zadaniem dla naszej Eve.  A do tego jeszcze narracja, która niczym w filmie pozwala kilka razy przeżywać te same chwile, widząc je z perspektywy różnych bohaterów i nakładach na siebie osi losów kolejnych postaci (m.in. byłego policjanta, byłego aktora). Po początkowym składaniu kto jest kim i kogo właśnie obserwuje kamera, wpadam w historię i  daję się prowadzić bardzo filmowej opowieści.
Nasze spotkanie przy stoliku trwa długo. Bo dobre dania warto sobie dozować, by poczuć smak.  Docenić kompozycję i dodatki (sporo życia Nowego Jorku, trochę muzyki: od Bacha do Glorii Gaynor i sztuki).  Amor Towles nie zawodzi. Opowiadania są dowodem jego warsztatu i błyskotliwego zmysłu obserwacji. Opowieść o Eve potwierdza, że czasem drugoplanowe postaci zasługują na więcej uwagi.  Wstaję od stolika zadowolona. Uraczona, ale nie przejedzona. Kto wie, może jeszcze przy nim usiądę. 
 A Towles w szczytowej powieściowej formie: Dżentelmen w Moskwie
Za książkę dziękuję Wydawnictwu. 
Amor Towles. "Stolik dla dwojga". Przeł. Aleksandra Kamińska. Wyd Znak Literanova. Kraków 2025. 
 
 


środa, 5 marca 2025

"Nie ma przed czym uciekać" z biblioteki w świat

 


Myśleliście o bibliotece jako o azylu? Miejscu wolności, bezpieczeństwa? Tak bibliotekę traktuje dziesięcioletni Ian, który do bibliotek i książek ucieka od wymagań i pomysłów bardzo konserwatywnej matki. Książki i przestrzeń wolności, którą dają są też ważne dla pracującej w bibliotece Lucy, która pewnego dnia, gdy zastaje chłopca w bibliotece po tym jak spędził w niej noc, postanawia odwieźć  Iana do babci. I ruszają w drogę, która wcale nie będzie krótka. A literatura (od antyku do wielkich Amerykanów) uczy, że droga zmienia tego, kto nią kroczy.

Początek tej książki to początek świetnej historii. Jest  wymarzone miejsce(biblioteka), bohaterowie: młoda bibliotekarka i oczytany dziesięciolatek, który umie znaleźć przestrzeń wolności wśród zakazów i nakazów ostro nakreślonej matki. Lecz gdy ruszają w drogę, sytuacja trochę się rozjeżdża. Mam wrażenie, że autorka w swoim debiucie chciała załapać za dużo tematów i one się jej wymknęły. Bo są sowieckie wspomnienia rodziców Lucy i jej pytania o korzenie, a także jej lawirowanie przy znajomych i rodzinie związane z tym, że patrząc z boku, porwała dziecko. I pytanie czy ucieczka ma sens. Są mafijne działania znajomych ojca, działalność pastora Boba, do którego wysyła chłopca jego matka. Zmieniająca się każdym miasteczkiem historia babci Iana i sam Ian, który czasem jest młodym intelektualistą, czasem uroczym dzieciakiem, czasem wytrawnym manipulatorem.  Jest wreszcie podróż po Ameryce (aż pod Kanadę). Małe hotele, wielkie miasta i bezdroża.. Tematów naprawdę sporo, ale mi  trochę zabrakło myśli przewodniej. 

Epilog historii, z kilkoma ładnymi, acz ciut banalnymi zdaniami o książkach, które ratują istnienie, zostawia czytelnika w dobrym humorze i z częściową nadzieją. Częściową, bo post scriptum życia bibliotekarki nie pokazuje, że młodzieńczy idealizm (a może nawet chęć rewolucji?) ma ciąg dalszy i wystarcza na długo (to tak w kontrze do tych ratujących świat książek). 

Autorka wie jak pisać: czyta się historię dobrze, a literackie nawiązania są zawsze mile widziane. Wie, co pisać, bo historia ma potencjał. Czy te lata temu wiedziała: po co? Tego nie jestem pewna. Ale taki urok debiutów, w których widać jaką drogą będzie dalej kroczyć pisarka i jak ta droga wije się po tematach, szukając najlepszego kierunku.

 

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Poznańskiemu. 

Rebecca Makkai, "Nie ma przed czym uciekać". Przeł.  Rafał Lisowski. Wyd. Poznańskie. Poznań 2025.

środa, 26 lutego 2025

" Opactwo Northanger". Austen w krainie Radcliffe

 

"Opactwo Nothanger" nie jest w top 3  Austenowskich książek. Katarzynie Morland brakuje błyskotliwości Elżbiety, żywiołowości Emmy, dojrzałości Ann, marzycielstwa Marianny i dyscypliny Eleonory. Ale taka ma być: niezbyt wyróżniająca się, choć sympatyczna dziewczyną, która da się wciągnąć w świat literatury.

Przeczytałam "Tajemnice zamku Udolpho", które namiętnie czyta Katarzyna. Nawiązania do scen, a także opowieści o tym, co dzieje się z bohaterką są tematem rozmów, które Katarzyna prowadzi z nową przyjaciółką. Bo "Opactwo..." to historia o dziewczynie, która ucieka w literacki świat zapomina, że życie to nie powieść, a karmiona nastrojem grozy i niesamowitości miewa kłopot z osądem ludzi i sytuacji. Katarzyna poznaje ludzi, odwiedza miejsca i staje się świadkiem wydarzeń, które(mimo jej, podbudowywanej lekturą, nadziei), nie mają w sobie nic z gotyckiego romansu. I to dla niej lepiej. 

To jedyna książka Austen, która wymaga kontekstu. Po przeczytaniu kilkuset stron powieści Ann Radcliffe zrozumiałam fenomen. Domyślam się, jak filtrowany przez wyobraźnię początku XIX w. świat bestsellerowej powieści mógł wpłynąć na ówczesne czytelniczki. Dlaczego Austen napisała pastisz i jakie mogło być echo tej powieści, gdy znając Radcliffe, czytało i doceniało się Austen w jej czasach. 

Dla pastiszu niezbędna jest znajomość źródła i to może sprawić, że "Opactwo..."nie jest dziś aż tak popularne i lubiane. Nie znamy Radcliffe, zatem nie doceniamy intertekstualnej gry, którą Austen prowadzi z jedną pierwszych pisarek,która zawładnęła wyobraźnią, przy okazji zarabiając krocie. Współczesnego czytelnika "Udoplho" nie przeraża, nie budzi dreszczy, raczej bawi. Zamienia się więc spojrzenie na Katarzynę. Chociaż czy na pewno? Może ona (tak samo jak Emma Bovary) szukałaby wrażeń w sieci i brała rzeczywistość internetu za prawdziwą i fascynującą? Łatwo zachwycamy się światem, którego nie ma. Wierzymy w opowieści. Programujemy rzeczywistość poszukując w niej ech tego, co czytaliśmy. I w tym znów Austen jest aktualna!

 Jane Austen, "Opactwo Northanger". Przeł. Anna Przedpełska-Trzeciakowska.  Wyd. Cranford. 



środa, 19 lutego 2025

"Hamnet" a gdyby...



Sięgnęłam po "Hamneta" z lekkim niepokojem, bo miała to być powieść o żałobie, a to nie jest mój ulubiony temat, ale i z ciekawością, bo w tle pojawił się Szekspir.
Było dużo dobrych słów o książce dobrych słów i topka roku, a popularność autorki rosła w związku z premierą jej nowej powieści.

To nie jest zła książka, ale lepiej podchodzić do niej bez oczekiwania na olśnienie.

Sięgając po książkę o żałobie, czekałam na nią. Czekałam ok 270 stron (na niecałe 400).  Gdy już się pojawiła, była opisana momentami przejmująco, a scena z zaszywaniem ciała w całun bardzo poruszyła.  Poczucie straty było często podkreślane w opiniach, bo widmo śmierci snuje się po powieści. Słabe zdrowie dziecka, zaraza, to przyciąga uwagę do tego, co nieuchronne. Ale to nie jest powieść o żałobie. I wtedy pojawiło się pytanie: o czym jest? 
Trudno mi wskazać główny  zamysł tej powieści. Mamy dwie linie czasowe- życie Agnes, zakochanej w nauczycielu łaciny, ich małżeństwo, rodzinne zależności, plotki. Na drugiej osi: codzienność domu z dziećmi, choroba córki, jej (Agnes) działalność zielarska, w oddali jego (bezimiennego) teatr. Jest ona, Agnes, wolna, związana z naturą, wymykająca się zasadom, w które chce wtłoczyć ją macocha i XVI wiek. Jest i on, Hamnet, ale jest go bardzo mało. Mało też tego bezimiennego syna rękawicznika, który w Londynie zakłada teatr i wystawia sztukę o tytule, który mrozi jego żonę. Nie przekonuje mnie też pomysł, by duch ojca Hamleta był wcieleniem  Hamneta, bo jednak szekspirowski bohater został z premedytacja zamordowany. Bardziej wierzę, że Hamlet jest tym, kim Hamnet mógłby być. Choć też nie do końca.Bo dość okrutne ze strony ojca byłoby ponowne uśmiercanie dziecka tym razem na scenie.   

 Początek był obiecujący, ale potem mam wrażenie, że książka się rozmyła i rozproszyło się to, co miałoby po niej zostać w czytelniku-czy miała najbardziej rezonować pewna dzikość kobiety i herstoria, czy żałoba rodziny (w czasach bardzo dużej śmiertelności dzieci), czy przekładanie życia na sztukę.  I nie ukrywam, że nie jestem fanka czasu teraźniejszego w narracji historycznej.  Nie żałuję lektury, ale zabrało mi tu postaci, wątku, sensu, która chwyciła za serce i myśli i sprawi, że będę o tej powieści pamiętać.
 
 






środa, 12 lutego 2025

"Maria Callas. Primadonna stulecia" primadonna i donna

 

Grecko-amerykańskie korzenie. Głos, który pozwala zaskarbić sobie uwagę matki.  Przemiana brzydkiego kaczątka (wciąż zmagającego  z krótkowzrocznością). Świadomość tego, jak ważne są dobrze dobrane (główne) role. Perfekcjonizm w pracy i  tempo, gdy w tym samym czasie śpiewa się Rossinego i Wagner. Kariera i potrzeba bycia kochaną. Nieszczęście opuszczenia i tracenia Głosu. 

Biografia  Edwards to rzetelna opowieść o bardzo bogatym życiu prywatnym i artystycznym Callas. Wielka i planowana z podziwu godnym uporem kariera łączy się tu z wydarzeniami z życia rodzinnego. Biografka pokazuje jak duży wpływ na późniejszą divę miały jej problemy z matką, kompleksy na punkcie wagi i jak ważne były relacje z publicznością (choć Callas w wywiadach mówiła, że nie czyta recenzji). Widać tu okresy wielkiej pracy, (przygotowania do roli, rozmowy z reżyserami i dyrygentami, które tworzyły fenomen Callas: operowej aktorki, dającej ludziom nie tylko wirtuozerskie popisy, ale emocje i magię). Widać momenty, gdy śpiew schodzi na dalszy plan by Maria mogła poczuć emocje godne swoich bohaterek. I są też chwile rozczarowań (znów bardzo operowe) i próby wykorzystania tych doświadczeń do scenicznych spotkań z Medeą i Toscą. Bo z kart tej opowieści wyłania się obraz artystki, twórczyni, która ożywia operową konwencję. Na drugim planie Visconti, di Stefano, Tebaldi, młodziutka Joan Sutherland (La stupenda i La divina stały na tej samej scenie), Kulisy sztuki, za które wchodzimy, by przekonać się, że to nie jest bajkowa rzeczywistość.

Opowieść o primadonnie uzupełniają opowieści o donnie, kobiecie: jej małżeństwie, romansie z Onasisem, wielu relacjach, które pomagały i pogrążały artystkę. Autorka, choć analizuje plotki i domniemania, a pewne wydarzenia relacjonuje wręcz kalendarzowo, unika sensacji i skandalu.  Jest też bardzo skrupulatna w opisywaniu pracy nad rolą, a opisy teatrów, miast i ról pokazują jak wielkim wysiłkiem, także fizycznym, było trzymanie się na szczycie.

 Callas była kobietą o złożonej osobowości. Doświadczającej wielkich sukcesów i bolesnych upadków.  Osobowością, która choć nie śpiewała wcale długo, stałą się jednym z synonimów opery XX wieku. I o tym mówi Anne Edwards w biografii, którą czyta się jak powieść i która, chociaż znam życie Callas, naprawdę mnie wciągnęła. 

 

 Za książkę dziękuję wydawnictwu.   


 Jeszcze więcej  o Callas 

"Maria Callas boski potwór"  biografia przyjaciela Marii, którego cytuje także Anne Edwards.

"Maria Callas i głos serca" powieść biograficzna 

"Zbyt dumna zbyt krucha"  powieść biograficzna

 

Anne Edwards. "Maria Callas. Primadonna stulecia". Przeł. Mieczysław Godyń. Wyd. Znak. Kraków 2024 (wznowienie) 

środa, 5 lutego 2025

"Szkody" wspomnienia i przenikanie

 

Wspomnienia. Własne  czy te, które tworzą wspólnotę, budują pokolenie?

Z autorką łączą mnie kaseciak, koncert Zielono mi oglądany w duszny wieczór 1997, podrapane od porzeczek kolana i supeł w brzuchu przed matmą. Ale część naszych historii jest zupełnie inna, bo tam,  gdzie u niej wielopokoleniowy dom na Śląsku i wakacje u babci na wielkopolskiej wsi, u mnie poznańskie bloki i dziadkowie w sąsiedniej dzielnicy.  


I to chyba tak bardzo łączy czytelnika ze "Szkodami". Część wspomnień, którymi można się wymienić i część rodzinnych historii.  Rożnych, ale na tyle jednak podobnych (wojna, PRL), by zobaczyć poblask własnych rodzinnych losów. 

Mocy dodają tym opowieściom dwa elementy-  Śląsk i wchodzenie w dorosłość, łączące się z odchodzeniem najbliższych. W historiach śląskich przodków, języku, zwyczajach i smakach kryja się przywiązanie, korzenie, powody buntu i niezgody. (Przypadkiem, a może nie, tydzień, który zakończyłam "Szkodami" rozpoczęłam śląskim monodramem "Mianujom mie Hanka").  Jest w "Szkodach" świadomość pozwalająca określić kim się jest, a kim nie chce się być. I to nie tylko o pochodzenie chodzi. Bo ta przeszłość przenika przez opowieści, niekoniecznie chronologiczne, a przecież splecione w całość. Ze szczelinami, w których kryje się to, co osobiste, własne, nie do czytania. Z poprzednimi pokoleniami łączy się życie samej narratorki, czasem wybiegające w przyszłość, bo opowiadane dziś, z dystansu, ze świadomością tego, co było w następnym rozdziale.

Hania Hoffman pisze o wydarzeniach, ludziach, sprawach i rzeczach. Bez popadania w sentymentalizm, bez pozy. Snuje opowieści rezonujące z doświadczeniami czytelników z różnych pokoleń (sprawdzone na mojej Mamie). Pięknie tworzy historię osobne i wsobne. O marzeniach młodych i doświadczeniach starszych. O młodości i starości, początkach i końcach.

Historie z szelestem kreszowego dresu, smakiem kompotu, sztywnością pierwszych dżinsów i miękkością koca, pod którym czyta się do nocy książki.  Opowieści z uśmiechem i westchnieniem. Wzruszeniem. Opowieści,  do których każdy mógłby coś dorzucić. Ale opowiedziane tak, jak umieją nieliczni.

Hania Hoffman"Szkody". Wyd. Lira. Warszawa 2024.

środa, 29 stycznia 2025

"Rok, w którym narodził się diabeł" w cieniu korony i krzyża

 

Powieść historyczna. Bo jej akcja toczy się w Limie w 1623 r., a bohaterami są autentyczne postaci np pierwsza peruwiańska święta Róża z Limy.

Powieść przygodowa. Bo czego tu nie ma! Indianie, piraci, pogonie, zasadzki, intrygi, pojedynki, lochy, krużganki i dziury w murze.

Powieść w formie monologu, bo jej  bohater Alonso Morales relacjonuje wydarzenia przed Radą Inkwizycji.

Powieść z bohaterem dynamicznym. Alonso z młodziana nieco ciapowatego i wykonującego rozkazy matki, a potem przełożonego ze świętego oficjum, staje się człowiekiem dworu. I dorasta.Działa, jak w wcześniej, poza normami, a przy okazji odkrywa własne pragnienia i sieć rodzinnych relacji, których wcześniej nie był świadomy.

Powieść awanturnicza, łotrzykowska, łącząca wszystko to, co wyżej z dużą dawką humoru, opisami (aż nazbyt realistycznymi) tortur i intryg. A przede wszystkim powieść o ludzkiej dwulicowości, hipokryzji, naginaniu reguł do własnych celów. O występkach i przestępstwach w cieniu krzyża i korony.

Czyta się tę książkę zachłannie, bo i akcja pędzi jak najlepszy koń. Tomasz Pindel w swoim przekładzie znajduje idealną równowagę między narracją z wieloma archaizacjami a tonem porywającym i pozbawionym sztuczności, o który nie jest trudno przy takiej stylizacji.

Czy bawiłam się dobrze poznając losy Moralesa i kolejne zaskakujące wydarzenia zza zakonnych i dworskich murów oraz ulic wielokulturowej Limy? Te drugie dna opisywanych wydarzeń: niegodziwości, działania wbrew wszystkim zasadom, a do tego sytuacja kobiet przedstawiona z bolesnym realizmem nie pozwoliły mi traktować tej książki tylko w kategoriach rozrywkowej przygodówki. Zatem nie bawiłam się, ale czytałam zaintrygowana, momentami przygnębiona brakiem zmian w człowieku. Z drugiej strony czy nie o to chodzi w literaturze, by nawet pozornie rozrywkowa rzecz, dźgała czytelnika prawdą ukrytą w historycznym kostiumie?
 
Za książkę dziękuję wydawnictwu.
 
 Santiago Roncagliolo "Rok, w którym  narodził się diabeł"  Przeł. Tomasz Pindel.  Wyd. ArtRage. Warszawa 2025.