niedziela, 29 kwietnia 2018

"Mała ksiegarnia samotnych serc", bo kochamy romanse

Lekka, całkiem sympatyczna i z książkami w tle. Z przewidywalnym, szczęśliwym zakończeniem. Literatura kobieca. I te nie jest w żadnym stopniu negatywne określenie, bo po części książka Annie Darling (czy to na pewno nie jest pseudonim?!) jest głosem w dyskusji o roli romansów i lekkiej, fajnej książki. Główna bohaterka  "Małej księgarni..." Posy Morland otrzymuje w niespodziewanym spadku księgarnię w Londynie. jest z tym miejscem związana od zawsze, kocha książki (zwłaszcza romanse), jednak między sentymentem, znajomością rynku romansów  a umiejętnością prowadzenia biznesu jest spora różnica. Dlatego Posy postanawia zrobić z upadającej księgarni miejsce z najlepszym wyborem romansów w całym Londynie. I tu znów pojawia się rozdźwięk między planem, a realizacją. Zwłaszcza, że wnuk spadkodawczyni Sebastian ma zupełnie inny pomysł na księgarnię i chciałby zrobić z niej sklep z kryminałami. Spięcia Posy i Sebastiana, ukrywanie profilu księgarni  to główny wątek książki i zarazem oczywisty zwiastun szczęśliwego zakończenia. Ileż już było opowieści, w których ona i on się nie znoszą, a na końcu "idą w stronę zachodzącego słońca". Książka Darling realizuje znany schemat, bo co ma zrobić powieść, która jest wielkim peanem na cześć romansów, jeśli nie iść znanym szlakiem? Co więcej, Posy zaczyna sama pisać romans z epoki regencji, który jest pastiszem gatunku- nie brak w nim więc falującego biustu, drżących serce i opiętych bryczesów. I  ta książka w książce jest pewnym urozmaiceniem. Autorka ustami Posy i pracowników księgarni mówi też o roli romansów w życiu,  o ich funkcji pocieszającej, eskapistycznej. O tym, że chcemy wierzyć w szczęśliwe zakończenie. A także o tym, że choć prychamy pogardliwie słysząc słowo romans, to można nim określić i Romea i Julię i książki Austen, i Brontówien, i współczesne powieści.  (Autorka nie posunęła się do tego, by przypomnieć tradycję średniowiecznych romansów rycerskich, a szkoda!). 
Sympatia dla romansu jest też siłą, która pozwala bohaterom wierzyć w powodzenie planu. Gdy mówią o romansowej księgarni, mają pomysły i zaangażowanie,  na tym budują sukces. Darling przekonuje, że powodzenie zależy od planowania, realizacji wytyczonych celów, ale przede wszystkim od serca wkładanego w działania. Bo to miłość do romansu napędza Posy do rozwijania skrzydeł.  Żeby nie było, że Posy jest tylko gąską czekająca na książkowe love story, autorka  dała jej sporo doświadczeń- śmierć rodziców, brata, którego dziewczyna wychowuje od lat i usiłuje być dla nastolatka przyjaciółką i sierżantem jednocześnie. I tu znów pojawia się terapeutyczna rola książki: gdy Posy traci nadzieję, gdy jej ciężko, gdy dręczą ją obawy o przyszłość brata i możliwość zapłacenia za jego nowe buty, pocieszeniem jest książka.  Może to głupie, bo postaci z powieści nie ugotują obiadu i nie zrealizują  przelewu, ale dla Posy chwila w świecie romansu jest momentem oderwania od jej trudnej rzeczywistości. Tak działają książki. I "Mała księgarnia samotnych serce" jest dowodem na to, że jeśli autor wierzy w moc romansu, czytelniczka też może. Debiut Annie Darling jest lekturą przede wszystkim sympatyczną, typowym czasoulimaczem. Ale też przypomnieniem, że takie książki przy których czas płynie przyjemniej, to duża wartość (choć niekoniecznie oceniana pod względem wartości literackiej).

 Annie Darling, "Mała księgarnia samotnych serce". Przeł. Agnieszka Patrycja Wyszogrodzka-Gaik. Wyd. Czarna Owca. Warszawa 2017.  

sobota, 28 kwietnia 2018

3 najpopularniejsze biblioteczne "prawdy"

 Dzień bibliotekarza to najlepszy moment, by rozprawić się z trzema stereotypami o naszej pracy.
1. W bibliotece siedzisz i czytasz książki (ewentualnie pijesz kawę)!
Zacznijmy od tego, że w bibliotece dość rzadko siedzisz. Maszerowanie z czytnikiem do półek, roznoszenie książek na miejsce,  poszukiwanie kartotek w oddalonych szafkach, a do tego przygotowanie przestrzeni do zajęć (choćby zwykłe ustawianie stołów, poduszek i kredek) daje zdrową porcję ruchu. Wiem, że są  bibliotekarze, którzy obsługują czytelnika na siedząco- ja nigdy tego nie umiałam i to z wielu powodów. Po pierwsze dlatego, że nie lubię, jak się na mnie patrz z góry. A serio-  rozmowa z czytelnikiem, z którym wzrok mamy na podobnym poziomie jest znacznie naturalniejsza. Tak samo jak podawanie książek. 
Wiadomo, że "siedzisz" nie odnosi się do siedzenia, tylko do braku zajęć. Otóż nie znam bibliotekarzy, którzy narzekają na nadmiar czasu, bo praca w bibliotece to wielozadaniowość.  Udostępnianie księgozbioru to jedno, praca z dziećmi i dorosłymi (lekcje biblioteczne, zajęcia) to drugie, kwerendy spisy maturalne itp- trzecie,  ale jest jeszcze masa papierkowej i komputerowej roboty jak inwentaryzowanie księgozbioru (to nie krasnoludki sprawiają, że w katalogach bibliotecznych pojawiają się książki dostępne w konkretnych placówkach), ubytki, zamówienia, sprawozdania, spisy darów, wnioski o dotacje itp. Na "siedzenie" nie ma czasu.
Co do czytania, sprawa wygląda różnie. Zdarzyło mi się czytać w trakcie przerwy śniadaniowej książki dla dzieci, ale przy czytelniku nie, bo co to za czytanie, gdy ktoś  ciągle przerywa. Są osoby, które w chwilach przestoju łapią za książkę i to dość naturalne- wymaga się orientacji w literaturze, więc czytanie jest częścią pracy. 

2. W bibliotece spotykasz samych kulturalnych ludzi!
Zazwyczaj. Jest wiele fantastycznych, nieszablonowych i bardzo kulturalnych osób, które poznałam w bibliotece i rozmowy z nimi były wielką przyjemnością (a czasem gimnastyką intelektualną). Ale biblioteka publiczna jest dla każdego. A ludzie, jak wiadomo, są różni. Najbardziej dosadnym przypadkiem są czytelnicy pod wpływem alkoholu i środków odurzających. Strach wspominać. Kolejnym: osoby zaburzone psychicznie, które np. robią awantury,  wszczynają kłótnie z innymi, snują spiskowe teorie dziejów (miałam czytelnika, który cały czas mówił o średniowiecznej klątwie rzuconej na Poznań) lub posądzają bibliotekarza o złe zamiary (wg jednej czytelniczki moją winą nie był chyba tylko wzrost ceny franka). Na chorobę nic nie poradzimy, ale musimy być przygotowani na spotkanie i z takim, bardzo wymagającym, czytelnikiem. 
Znacznie mniej ekstremalni, ale i znacznie częstsi są ludzie po prostu niewychowani, roszczeniowi i bezczelni. To mamuśki, które potrafią robić awanturę o lekturę, która rzekomo nadwyrężyła delikatną wrażliwość ich pociechy (podczas maminej  tyrady o posyłaniu do sądów bibliotekarzy, bibliotek i kuratorium, pociecha wrzeszczy, biega jak opętana i zrzuca książki z regałów, manifestując swoją wrażliwość). To wychowane bezstresowo dzieci bezstresowo wychowanych rodziców, które dla jaj zrzucą książki z półek i przyjdą powiedzieć: "niech pani to posprząta, bo od tego tu jest".  To ludzie, którzy są zdziwieni, że gdy oni zaszczycili bibliotekę swoją obecnością ("pani wie, kim ja jestem/kogo ja znam?) nie ma książki, po którą przyszli (bo np. jest wypożyczona) i nie omieszkają powiedzieć komu trzeba, jak fatalnie jest w danej placówce.  To ludzie, którzy (zazwyczaj przy okazji płacenia kar) wytaczają flagowy argument:"PANI TU SIEDZI ZA MOJE PODATKI!" (na informację o tym, że bibliotekarze też płacą podatki, można się dowiedzieć, że dany czytelnik doskonale wie, jakie są pensje w budżetówce i jego podatki są znacznie wyższe i ważniejsze).  To też czytelnicy "inteligenci", którzy kpiącym tonem zapytają, czy "pani coś wie w ogóle o tych książkach, czy tylko tak tu stoi"?  To zwykle ci sami, którzy łaskawie dadzą sobie pomóc dobrać "ambitna lekturę", lecz po wysłuchaniu całego spisu laureatów nagród literackich, zapytają gdzie stoi Coelho.  
No cóż, praca w bibliotece to praca z ludźmi i książkami (w takiej właśnie kolejności!), ludźmi bardzo różnymi, dla których jednak zawsze powinno być się uprzejmym (trudne to bywa, oj trudne!). I tak osiem godzin dziennie...

3. To taka lekka, cicha i spokojna praca bez żadnej odpowiedzialności.
Kto wie, ile ważą książki, wie, że praca w bibliotece nie jest "lekka" ;)  Biblioteki już dawno temu przestały być ciche i spokojne: organizują zajęcia dla przedszkolaków, kursy, spotkania i to bibliotekarz często jest animatorem, organizatorem i prowadzącym te wydarzenia. Oczywiście, nie jesteśmy chirurgami i pilotami, ale pracujemy z ludźmi, a kontakt z drugim człowiekiem jest po części odpowiedzialnością za niego. Np. to  w dużej mierze od bibliotekarzy zależy, czy dobiorą książki dziecku tak, że wróci po kolejne, czy nigdy się w bibliotece już nie pojawi.  Tak samo jest z dorosłymi.  Codzienność w bibliotece to dziesiątki i setki rozmów i osób oraz stojących za nimi doświadczeń. Praca w bibliotece nauczyła mnie, że nie ma rozmów, które nic nie znaczą...  Po serii takich codziennych, zwyczajnych  pogaduszek, dziewczyna opowiedziała o rozwodzie rodziców i  oddała mi żyletkę, obiecując, że nie będzie się już ciąć i  pójdzie do psychologa szkolnego. Czasem jedno zdanie okazuje się najbardziej nieprzypadkowe. Gdy powiedziałam dawno niewidzianej czytelniczce, że ma świetną fryzurę, kobieta wybuchnęła płaczem. Do biblioteki wstąpiła bowiem w drodze ze sklepu z perukami dla pacjentów po chemii... Czytelnicy onkologiczni, to kolejna grupa, która prowadząc błahe rozmowy łapie w bibliotece trochę normalności, a w książkach szuka optymizmu i woli walki. Choć większość moich czytelników przegrała z rakiem, będę pamiętać ich wytrwałość.  
Bibliotekarz wraca do domu z losami innych, musi sobie z tym radzić, a nauczenie się  tego wymaga czasu. Dlatego, raz jeszcze powtórzę: jeśli ktoś chce pracować w bibliotece, powinien bardziej niż książki lubić ludzi. Robić swoje. Rozwijać się (bo naprawdę można!). I nie przejmować się bzdurnymi stereotypami, które może kiedyś zasypie biblioteczny kurz.

A tak przy okazji! Biblioteka bibliotece nie równa, mało jest zawodów które podlegają pod różne  ministerstwa (osobne resorty mają biblioteki publiczne, szkolne, akademickie i naukowe, szpitalne, wojskowe), mają w związku z tym różne zakresy pracy, pensje, liczbę godzin  w pensum i dni urlopu.  Warto o tym pamiętać.
Teraz, choć nie pracuję już bezpośrednio czytelnikiem, słyszę te same "prawdy". A mówiąc o promocji czytelnictwa, widzę w oczach innych powątpiewanie, bo "przecież nikt nie czyta" i "kto chodzi do biblioteki, skoro wszystko jest w necie". Otóż sporo ludzi czyta i nie wszystko jest w niecie, kochani!

niedziela, 22 kwietnia 2018

"Ten nowy.Otello" zazdrość amerykańskiego boiska

Pierwsze skojarzenie z "Otellem"? "Zielonooki potwór zazdrości".  Zazdrości czysto ludzkiej, zazdrości o szczęście, kobietę, zaszczyty i władzę. Dopiero potem pojawia się wątek rasy i uprzedzeń.  Tracy Chevalier zrównała zazdrość i dyskryminację w swojej książce, która jest właściwie dokładnym odwzorowaniem treści szekspirowskiego dramatu, jednak osadzoną w amerykańskiej szkole lat  70. I to szkole podstawowej, wśród jedenastolatków.  Być może właśnie ze względu  na wiek  bohaterów jest to książka przede wszystkim przygnębiająca. Oczywiście nikt, kto zna angielski dramat nie spodziewa się lukru i szczęśliwego zakończenia, ale to, że  sprawa zazdrości i uprzedzeń rozgrywa się w środowisku dzieci, które już gotowe są do knucia intryg i ostatecznych kroków jest jeszcze bardziej przejmujące. To właśnie czas i miejsce akacji są plusem tej  książki. 
Osei, syn dyplomaty z Ghany przeprowadza się z rodziną do Waszyngtonu. Na ostatni miesiąc przed końcem roku trafia do szkoły, w której nauczyciele trochę obawiają się reakcji pozostałych uczniów na nowego kolegę. Nie widzą w nim chłopaka, który mieszkał już w różnych krajach i może pomóc poszerzyć wiedze pozostałych uczniów. Widzą w nim tylko czarnego.  Osei szybko zaprzyjaźnia się lubianą i doskonale uczącą się Dee, ta znajomość nie jest w smak ani Rodowi, który sam chciałby chodzić z Dee, ani Ianowi. Zaczyna się więc intryga, która doprowadza do oczywistego i tragicznego finału. Młodzi bohaterowie pozostawieni są właściwie sami sobie, nauczyciele pojawiają się tylko incydentalnie, niczym weneccy dożowie, ale bardziej niż tamci są niechętni nowemu i innemu uczniowi. Poza tym akcja jest przedstawiona prawie jeden do jego: nie ma nawet problemy z odszyfrowywaniem bohaterów, bo ich imiona jednoznacznie wskazują kto jest kim. Zamiast chusteczki  mamy piórnik z truskawkami.  Dodatkową postacią jest siostra głównego bohaterka walcząca o poszanowanie praw czarnoskórych, która przekonuje brata, by nie dał się gnębić.  
Raz po raz słyszymy o wielkich tragediach w szkołach, o falach nienawiści, o sprawach, które w połączeniu z trudnym okresem dojrzewania urastają do wielkich rozmiarów i są przyczynami poważnych wypadków. Być może Tracy Chevalier chciała w swojej wersji Szekspirowskiej tragedii nawiązać do współczesności i tak jak Szekspir osadził swoją sztukę w Wenecji, tak ona cofnęła się o prawie pół wieku dając ten niby bezpieczny dystans.
 Dla kogoś, kto zna "Otella" ta książka to przede wszystkim opowieść o emocjach niezależnych od wieku, po młodzieńczemu przejaskrawionych i intensywnych, dlatego też niebezpiecznych. Dla kogoś, kto lekturę Szekspira ma jeszcze przed sobą historia intrygi niosącej zło. Tyle tylko, że Jagon u Szekspira traci życie, tu Ian będzie tylko zawieszony w prawach ucznia. Czy to nadzieja na nawrócenie czy raczej pesymistyczna wizja nienawistnej i zazdrosnej passy? 

Tracy Chevalier, "Ten nowy. Otello". Przeł. Urszula Gardner. Wyd Dolnośląskie. Wrocław 2017

niedziela, 15 kwietnia 2018

"Dżentelmen w Moskwie" pan swego losu (i pudełek)

Hrabia Rostow za napisanie jednego wiersza zostaje skazany na areszt w eleganckim hotelu Metropol. Hotel stanie się dla niego na lata całym światem, a opuści go tylko dwa razy. Za każdym razem w powodów najważniejszych.  Akcja powieści zaczyna się w latach 20., kończy w 50. możemy więc śledzić losy arystokraty, który traci wszystko poza pogodą ducha, paroma rodzinnymi drobiazgami i przekonaniem, że jeśli nie będzie panem swojego losu, stanie się jego sługą. Za oknami hotelu toczy się historia, która od czasu do czasu zajmuje hotelowe wnętrza naradami partii i spotkaniami działaczy.Zmieniają się czasy, zmieniają się nazwy organów państwa, świat przechodzi metamorfozę. A hrabia Rostow, (który nigdy nie będzie towarzyszem), stara się zachować tak, jak winien to robić dżentelmen. I choć na przesłuchania w roku 1922 twierdzi, że "trudnienie się nie leży na naturze dżentelmena", w doskonały sposób umie odnaleźć się w sytuacji (co zapewne jest z naturą dżentelmena zgodne).
Historia Rostowa to opowieść o człowieku, który z hotelu, w którym jest przymusowo zatrzymany, robi własny Wszechświat. Poznaje ludzi, zaprzyjaźnia się i poznaje nieznane sobie dotąd uczucia miłości i odpowiedzialności za kogoś.  Życie upływa mu w towarzystwie obsługi hotelu i gości- współpracuje z krawcową, kucharzem, a członka partii uczy Zachodu oglądając z nim filmy z Bogartem, poznaje też małą dziewczynkę, a potem, po latach kolejna mała dziewczynka, Zofia, kompletnie zmienia jego życie. Hrabia Rostow próbuje żyć dobrze. I udaje mu się to mimo zmienności świata dookoła Metropolu i w samym hotelu.  Świetna opowieść, doskonali bohaterowie, dystans do świata, piękny język (brawa dla tłumaczki, dzięki której  nie tylko sunie się po tekście, tylko czasami zatrzymując się na pięknie jakiejś frazy, ale także czyta się 40 tytułów rozdziałów zaczynających się na "a").  Bardzo ciekawa historia opowiedziana z lekkością i wyczuciem. Książka z gatunku tych, na których lekturę się czeka, a gdy zbliżamy się do końca, czytamy  wolniej, żeby nie opuszczać świata stworzonego przez autora. Czytałam debiut Towles'a "Dobre wychowanie" i "Dżentelmen..." jest zdecydowanie lepszy!
Nie sposób nie zadać sobie pytania, jak amerykański pisarz radzi sobie z pisaniem o duszy słowiańskiej i trudnych czasach głodu, wojny, totalitaryzmu. Świat słowiański rodzi się z nawiązań do bohaterów historii i literatury, choćby do Puszkina, Majakowskiego. Z opowieści o geniusza Dostojewskiego i Czechowa, z wychwalania kawioru i Czajkowskiego. Świat Rostowa (nazwisko oczywiście znaczące samo w sobie!) jest utkany z wyobrażeń o przestrzeniach rosyjskich bezkresów, dobrych niań w rodzinnym majątku, wielkich balów rodem z, a jakże!, "Wojny i pokoju". Opowieść o Rosji jest też wspierana rozmowami hrabiego z przyjacielem-poetą o tym, że  właśnie w tym kraju to, co piękne potrafi być samoistnie niszczone. Miszka, przyjaciel hrabiego, wydaje mi się najbardziej rosyjskim z bohaterów, bo ma sobie pewien smutek i przeczucie katastrofy. Hrabia, starający się mieć "wszystkie guziki w różnych pudełkach", czytający "Próby" Montaigne'a jest w moim odczuciu bohaterem bardziej francuskim, europejskim,  niż rosyjskim. Cóż, my Słowianie, nie tylko lubim sielanki, ale jest w nas coś trudnego do zdefiniowania i uchwycenia.Tego słowiańskiego ducha nie wyczułam. To nie jest zarzut wobec książki, tylko luźna refleksja, bo być może dżentelmen jest po prostu obywatelem świata. 

 Ponieważ skończył się pierwszy kwartał tego roku, mogę uznać, że jest najlepsza książka czytana przeze mnie od stycznia do marca. Książka godna polecenia, świetnie napisana, łącząca  powieść obyczajową z odrobiną suspensu, romansu, historii, po prostu ciekawa! I z okładką, która doskonale komponuje się z treścią. Z czarno-złotą opowieścią o pewnym niezwykłym dżentelmenie.

Amor Towles, "Dżentelmen w Moskwie". Przeł. Anna Gralak. Wyd. Znak. Kraków 2017.  

niedziela, 8 kwietnia 2018

"Łabędzie z Piątej Alei" w szerokim bliskim planie

Lata 50., Nowy Jork, wielki świat.  Spotkania, koktajle, bale. Kolacje z gwiazdami fabryki snów, ploteczki o pięknych, znanych i bogatych.  Eleganckie domy, zachwycające kreacje,  życie musujące niczym szampan. Ale to tylko jedna strona tego medalu. Z drugiej czai się ciągły niepokój o to, co stanie się, gdy aktualny mąż znudzi się żoną, która już nie będzie miała sił czekać na niego z drinkiem i w pełnym makijażu. Co będzie, gdy interesy nie będą szły tak dobrze, gdy przypadkowa zdrada zmieni się z romans, gdy kolejny rozwód znów sprowadzi damę z wielkiego świata do pozycji ubogiej emigrantki. I wreszcie, co będzie, gdy pewien pisarz opisze wszystkie sekrety, które wypaplało się nieopatrzenie przy kawie... 

Tytułowe łabędzie to damy z wyższych sfer, które dostały się do nich przez  zaplanowane małżeństwa, szczęśliwe zbiegi okoliczności lub rodzinne układy. Kobiety prowadzące domy z kucharką, ogrodnikiem, grające role żon. Wśród nich Babe Paley, ikona stylu tamtych czasów, zawsze jak spod igły, piękna, "zrobiona", która, zapisała się w historii mody przewiązaniem apaszki na rączce torebki. Kobieta nieszczęśliwa, stale cierpiąca po wypadku, który miała w młodości i którego skutki, choćby blizny, cały czas wymagały maskowania. Bo ucierało nie tylko ciało, ale i dusza. Dusza cierpiała zresztą i potem, gdy mąż, magnat medialny traktował ją jak elegancki i ustawny sprzęt domowy, którym można się chwalić na przyjęciach, ale w codziennym życiu jest po prostu elementem wystroju, na który nie zwraca się uwagi.  Wielką samotność, mimo pozornego otoczenia mnóstwem przyjaciół, mogła zmniejszyć tylko przyjaźń z Trumanem Capote'm.  Capote, którego poznajmy jako młodego autora, a podczas akcji książki staje się znanym pisarzem i gwiazdą salonów, mógł być dla Babe wybawieniem. Może nawet przez jakiś czas był jedynym człowiekiem, który ją rozumiał. Ale był też pisarzem, człowiekiem zawodowo zajmującym się układaniem historii i zbieraniem opowieści, złodziejem anegdot i doświadczeń. Gdy pisarz wygrał z człowiekiem, Babe nie miała już sił walczyć.
 Melanie Benjamin opiera się na faktach i autentycznych losach postaci, jednak tworzy swój świat: pełen  blichtru, pozorów, wyprany w szczerych uczuć, świat ludzi bardzo samotnych i nieszczęśliwszych. Bo ani Babe, ani Truman, ani łabędzie mimo sukcesów, sławy i bycia na świeczniku, nie mają spokoju i zwykłego, codziennego szczęścia. Autorka opisuje mechanizmy i układy funkcjonujące wśród śmietanki towarzyskiej. Opisuje też prywatne żale i nieszczęścia swoich bohaterów. I wreszcie to, jak na nowojorski światek wpływa publikacja jednego opowiadania Capote'a. Opowiadania, które jednoznacznie skreśla możliwość prowadzenia dalszej gry towarzyskiej. Opowiadania, które zmienia wyznania przyjaciółki  prozę z kluczem.  Autorka ciekawie odmalowuje realia błyszczącego Nowego Jorku i jego elit, oni wszyscy widoczni są na szerokim planie. Ale w bliskich kadrach pokazywane są prywatne smutki, traumy, wspomnienia. Bo wszyscy bohaterowie Benjamin to ludzie nieszczęśliwi, skrzywdzeni, niespełnieni. I aby pomyśleć o cenie i kulisach tych powierzchownych relacji i głęboko zawiedzionego zaufania, warto przeczytać.

 Melanie Benjamin, "Łabędzie z Piątej Alei". Przeł. Jacek Żuławnik. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2017.

poniedziałek, 2 kwietnia 2018

"Ciotka Zgryzotka" jak poezja oświeceniowa

Jeżycjadę czytam z sentymentu. I trochę z przyzwyczajenia.  Trudno mi się zaangażować w losy kolejnych pokoleń rodziny Borejków i powody tego brak zachwytu są dwa: ja trochę dorosłam, a Małgorzata Musierowicz nie.  To nie jest zarzut- to stwierdzenie faktu. Autorka założyła, że sposób widzenia świata, jaki zaproponowała lata temu jest uniwersalny, bo to co najważniejsze jest stałe i niezmienne. I z pewnością częściowo tak jest: rodzina, przyjaźń, miłość to wartości, które opierają się zmianom, ale zmienia się trochę sposób mówienia o nich,  tak jak  świat dookoła. Np. ludzie raczej nie zaręczają się w 3 dni po poznaniu,  na ślub zapraszają swoich znajomych, a nie tylko przyjaciół rodziców sprzed lat, zaś ceremonię organizują wg planu, który nie polega na zostawaniu wszystkiego na ostatnią chwilę i zrzucania przygotowań na matkę ze Skandynawii.  Poza tym, małżeńskie życie jest jednak czymś więcej niż patrzeniu sobie w oczy i zostawieniu żony samej chwilę przed porodem, bo dachy kościołów drewnianych czekają...
 Musierowicz zawsze tworzyła swój świat, pewien specyficzny borejkowy mikroklimat, jednak od jakiegoś czasu ten świat zrobił się bardzo nieprzystawalny do naszego.  Owszem,  bohaterowie korzystają z komórek (o ile ich nie utopią w wiadrze), piszą maile (sympatyczne wymiany zdań sióstr), ale cały czas żyją w bańce jakiejś sielankowej rzeczywistości. Wcześniej w Jeżycjadzie pojawiały się sytuacje trudne i, niestety, bardzo życiowe: rozwody, choroby,  porzucone matki z dziećmi, panieńskie ciąże,  pozbawione opieki rodzicielskiej dzieci. Ale rodzina z Roosevelta 5 zawsze wspólnymi siłami dawała sobie z nimi radę. To było bardzo krzepiące i stanowiło i sile serii. W "Ciotce Zgryzotce" nad Różą i Fryderykiem wisi widmo rozstania, ale zostaje w jakiś magiczny sposób zażegnana (kto wie, czy to na dobre wyjdzie obu stronom). Wszystko jest jakieś letnie, bardzo bezpieczne...  Te książki nadal nieźle się czyta. Ma się wrażenie trafienia do dawno niewidzianych znajomych i jeśli przyjmie się,że świat Borejków jest światem równoległym,to nie ma się czego czepiać.
Jeżycjada zmienia się z cyklu książek o poszczególnych bohaterkach w kronikę rodzinną, w której choćby jednym zdaniem muszą pojawiać się ci z dawnych tomów (tak jest z Kreską i Anielą-Kłamczuchą). Co dziwne- pojawiają się przyjaciele sióstr z lat ich młodości, a kolejne pokolenia niezbyt udzielają się towarzysko i zbyt wielu przyjaciół nie posiadają. (Chyba jedynie przyjaciela, który za kilka lat stanie się mężnym, o czym autorka informuje w zaskakującym, wybiegającym lata do przodu zakończeniu). Już dawno Poznań przestał być  miastem Borejków, teraz  większa część akcji przeniosła się na wieś, do gościnnego domu Pulpecji, do którego powoli zaczynają znów zjeżdżać się siostry.  Wieść spokojna, wieś wesoła  rysuje się lepsze środowisko dla  tradycyjnej familii, której absolutnie nie przeszkadza, że dojazdy do pracy i  na zajęcia zajmują godzinę (ach, ci idealiści).  
 Bohaterka tego tomu jest Nora, młodsza córka Patrycji i Florka. Dziewczyna zaczynana naukę w liceum,  a poszukując nadawcy pisanych z błędami ortograficznymi esemesów daje się zamknąć w szopie (z której ucieka przez dach, przebrawszy się uprzednio- nie wiedzieć czemu!- w galowe obuwie  i spódniczkę). Nora jest dość normalną nastolatką, trochę tylko naburmuszoną, za to pod koniec książki trochę egzaltowaną.  Dziewczyną, która nie przeżywa w tej książce żadnej spektakularnej zmiany, przygody. Jej historia jest pretekstem do tego, aby na  równoległym planie toczyły się losy całej familii ze ślubem i narodzinami  (wokół których toczy się cała akcja "Ciotki Zgryzotki"). Nora jest przy okazji kolejną bohaterką mającą problem z ojcem- o ile Laura miała problem, bo Pyziaka-ojca nie było, o tyle Nora ma problem, bo Florek-ojciec jest za bardzo obecny w jej życiu.  Podczas poważnej rozmowy Florka z Norą ten mówi jej, że córka jest podobna i dlatego się o nią boi, a jej siostra jest pustą konformistką (nie dosłownie oczywiście), więc nie sprawia problemu. Trochę to dziwny podział.I jak to się stało, że latorośl borejkowa może być kimś takim? Może chociaż zna łacinę?  Bo znajomość łaciny jest nadal remedium na wszystko. Gdy  chłopak Łusi (zdała na studnia, więc pretendenci do ręki muszą stawać w szranki!) dyskutuje z Ignacym o literaturze antycznej nikt już się nie zastanawia, dlaczego Łusia wybrała chłopca, który jest pół Japończykiem. 

Cały czas głowię się dla kogo pisze dziś Małgorzata Musierowicz. Na jej książki nie czeka się już z taką niecierpliwością, a sama lektura nie jest tak wielką przyjemnością (kwieciste opisy zaczęły mnie męczyć!). Z kolei młode dziewczyny nie biegną z piskiem do półki widząc na niej nową część. O tym, że dla współczesnych nastolatek premiery książek Musierowicz nie są wyczekiwanym wydarzeniem już pisałam i nic się tu nie zmieniło. A fakt, że aby zrozumieć tę swoistą kronikę rodziny, należy znać poprzednie 20 tomów nie wróży rzeszy nowych czytelniczek w wieku wczesnonastoletnim.  W jednej ze scen Miągwa czyta Adze wiersze- czyta poezję oświeceniową, bo współczesna jest zbyt dramatyczna, a romantyzm niesie zbyt wiele skrajnych emocji (tak to jakoś tłumaczy autorka). Nowe tomy Jeżycjady są trochę jak poezja oświeceniowa: wg reguł, z morałem, przewidywalne i czasem nawiązujące do sielanki. Ale Kraisicki miał  jeszcze dystans, którego Musierowicz trochę brakuje...  Aga w trakcie lektury zasypia. A czytelnicy Musierowicz? 

Małgorzata Musierowicz, "Ciotka Zgryzotka". Wyd. Akapit press. Łódź 2018.
Jeszcze o Jeżycjadzie: 
"Wnuczka do orzechów"
"Feblik",