W świecie, w którym tak mało rzeczy jest stałych, druga edycja Cynamonów zakrawa na tradycję;) Dlatego do dzieła!
Cynamon w kategorii bo bywam dzieckiem dla "Babci rabusia" mądrej, zabawnej i wzruszającej książki dla małych i trochę większych wielbicieli niesamowitych przygód i ważnych tematów poruszanych z olbrzymim wyczuciem i wdziękiem.
Cynamon w kategorii kryminal tango dla "Ostatniej woli", za trzymającą w napięciu intrygę, świetnie zarysowanych bohaterów i udowodnienie, że druga książka może (a nawet powinna!) być lepsza od debiutu.
Cynamon w kategorii audiobuk dla "Chłopców" a przede wszystkim lektora! Kolejny dowód na to, że Gosztyła potrafi tak zagrać książkę, że wysłucham do końca, choć do końca bym pewnie nie czytała.
Cynamon w kategorii polskie dla "Księcia w cukierni" za proste i mądre mówienie o szczęściu i piękne słowa o jego ulotności.
"(...) szczęście mija zupełnie niezauważone. Spodziewasz się, że takie
prawdziwe szczęście, takie że ach, przyjdzie dopiero jutro, za tydzień,
no, kiedyś, i zupełnie nie podejrzewasz, że przeżywasz je tu i teraz.
Jedząc tę napoleonkę... A teraz tę bajaderkę..."
Cynamon w kategorii obyczajowe dla "Profesora Stonera" za bardzo amerykańską powieść o akademiku, który był zwykłym, nieszczęśliwym człowiekiem. I kolejną dobrze napisaną książkę o książkach.
W 2015 roku udało mi się zrealizować i to ze sporą nadwyżką wyzwanie 52 książek przeczytanych w ciągu roku. I wynik ten jest o tyle zadowalający, że żadnej z przeczytanych książek (nawet jeśli nie zasłużyła na cynamon) nie uważam za niewartą lektury. Choć zdarzyło mi się w tym roku porzucić kilka w trakcie czytania...cóż, takie są kobiety;) Na nowy rok życzmy sobie kolejnych wartych przeczytania książek, mądrych, dających do myślenia, poprawiających humor, czasem odprężających, zawsze (w przypadku audiobuków) dobrze przeczytanych.
Małgorzata
mieszka sama w wielkim domu i postanawia, że w tym roku nie będzie świętować
Bożego Narodzenia. Nie ma siły i ochoty przygotować specjalnego menu dla jednej
osoby, nie czuje potrzeby budzenia w sobie świątecznych uczuć, zresztą na nic
nie ma siły.Jednak los ma dla starszej
pani niespodziankę. W wigilię pod jej domem psuje się samochód i rodzina prosi
Małgorzatę o pomoc. Choć to zupełnie obcy ludzie, kobieta nagle zapomina o
dokuczliwym bólu, a w miejscuzniechęcenia pojawia się chęć niesienia wsparcia i dobrego słowa. I choć
z pierwotnych planów nic nie zostaje, ta wigilijna noc pozwala Małgorzacie
wiele zrozumieć.
Nie jest to
przesłodzona i komercyjna opowieść świąteczna, tylko historia o lęku przed śmiercią,
starościąi samotnością. Ale też opowieść o tym, by nie bać się życia, bo póki ono jest, póty trzeba je wykorzystywać i nie skazywać się na samotne wyczekiwanie ostateczności. Dla kogo jest ta książka?Dzieci pewnie nie wyczująegzystencjalnych lęków, trawiących Małgorzatę, aledostrzegą starszą panią, której należy się
odrobina uwagi i ciepła. Dorośli, w tej samej starszej pani mogą zobaczyć
kogoś, kto po chwili rezygnacji, znów zbiera w sobie energię do działania i
zamiast biernie oczekiwać na śmierć, cieszy się czasem, który mu został. Książka, choć krótka, daje potężny materiał do
przemyśleń. I o to chodzi.
Książka dostała nagrodę na targach w Bolonii i rzeczywiście wizualnie
zachwyca. Ilustracje Pascala Blanchet'a są w stylu retro,
wiele w nich szarości, bo wiele szarości jest w życiu Małgorzaty, jednak jest i trochę humoru, który doskonale koresponduje z pełnym dyskretnego dowcipu tekstem.A gwiazda jaśniejąca na ostatniej stronie
mruga, obiecując, że jeszcze nie wszystko stracone!
India Desjardins, "Wigilia Małgorzaty". Przeł. Jadwiga Jędryas. Wyd. Dwie Siostry. Warszawa 2014.
Świąt Bożego Narodzenia, które obudzą uśpione nadzieję, wiarę i miłość. I pozwolą dostrzec tę Gwiazdę, której blask rozświetla ciemności i prowadzi do celu!
Musierowicz czytam z przyzwyczajenia i sentymentu. Po "McDusi" i "Wnuczce do orzechów" miałam sporo wątpliwości, czy sięgać po kolejną książkę,ale gdy "Feblik" stanął na półce... nie było wyjścia. I dobrze! Spędziłam w towarzystwie Borejków i spółki miłe popołudnie, bo czyta się przyjemnie i szybko (książki Musierowicz mają od zawsze podobną objętość i bardzo dobrze, że autorka nie daje się naciągać na pisanie cegieł z rozdrobnionym opisem). Dwudziesty pierwszy tom Jeżycjady jest dopowiedzeniem tego, co dzieje się we "Wnuczce do orzechów". O ile tam głównymi bohaterami byli Dorota Rumianek i Józinek (przepraszam, Józef!), tu na pierwszy plan wyrywa się Agnieszka Ignacy Grzegorz (którego we "Wnuczce..." Ida chciała wyswatać z Dorotą). Bohaterowie znają się jeszcze z gimnazjum, ale przypadkowe spotkanie w podmiejskim autobusie, a potem dobre wychowanie Ignacego Grzegorza sprawiają, że stają się sobie znacznie bliżsi. Oczywiście, pragmatyczni poszukiwacze faktów będą mieli używanie- w ciągu trzech dni koleżeństwo z gimnazjum zmienia się w przyjaźń, a potem błyskawicznie w miłość. I ci, którzy spotkali się 10 sierpnia w autobusie, 13 sierpnia są już parą narzeczeńską... Wielbiciele prawdopodobieństwa będę się stukać w głowę, czytając jak to Gabrysia raduje się z nowiutkiej, potencjalnej synowej, którą widziała na jednym obiedzie, Ida projektuje karierę laryngologa swojej równie nowiutkiej, potencjalnej synowej (Dorota ma wszak lat dwadzieścia, czas wyjść za mąż!), a wrzucona do studni komórka, po wyjęciu z tejże studni, nadal działa. Jednak nie ma co się stroszyć, taka jest konwencja Jeżycjady. Tak samo jak używanie w książce teoretycznie przeznaczonej dla gimnazjasty słów typu idiosynkrazja...Pytanie tylko,czy chce się wejść w ten świat i przyjąć taką konwencję? Jeśli ktoś potrzebuje stałego świata, w którym niewiele się zmienia, to jest pozycja dla niego.
Bardzo mnie ucieszyło, że Borejkowie nie są już tacy nadęci, jak we "Wnuczce..." (choć, teoretycznie to ten sam czas akcji), tu przyjmują gości z uśmiechem, ciepłem i dobrym słowem i naprawdę można uwierzyć, że roztaczają wokół siebie przyjazną aurę. Cieszą też maile Idy i Gabrysi, w których panie wymieniają się nie tylko pchającymi akcję nowinkami, ale i spostrzeżeniami o macierzyństwie i przemijaniu. Są w tych mailach trochę bardziej dorosłe i dobrze, bo im, jakby nie było matkom rodów, przystoi taka refleksja. Refleksji nie brakuje też seniorom; w słowach Mili i Ignacego słychać już pewne ostateczne nuty i chyba nie tylko mnie nasunęło się pytanie, czy Musierowicz w kolejnym tomie pozwoli któremuś z bohaterów odejść... Niektórzy zarzucają autorce nadmierne moralizatorstwo, na co ona zwykła odpowiadać, że po prostu czuje się odpowiedzialna za swoich czytelników. Tu nachalnego moralizowania nie ma, ale czegoś "Feblik" może nauczyć. Czego? Ano tego, by czasem zaryzykować i nie bać się zacząć od nowa, by nazywać rzeczy i uczucia po imieniu. By dawnych doświadczeń nie traktować jak balastu, tylko ruszyć do przodu, zwłaszcza gdy pcha nas jakiś feblik (tj. słabość do kogoś). Jest w tej książce trochę mądrych słów o przyjaźni, miłości i o "ulubionym egzemplarzu człowieka", które na pewno trafią do młodego czytelnika. A i starszym dadzą do myślenia.
Elise
pracuje w firmie organizującej wycieczki, która mieści się w wielkim biurowcu.
Pewnego dnia podczas przerwy w pracowniczym barze dosiada się do niej Nicolas, prawnik z mieszącej się w tym samym budynku kancelarii. Proponuje jej
umowę. Ponieważ nikt nie lubi samotnie stać na imprezach firmowych, Elise ma
towarzyszyć mu wspotkaniach świątecznych,
od listopada do Bożego Narodzenia mają spędzać ze sobą wolny czas i udawać parę.
Dziewczyna godzi się na ten czysto platoniczny układ i w ten sposób
zaczyna się bardzo emocjonujący okres w jej życiu. Zgodnie z założeniami umowy
jej wykonawcy mają spotykać się na posiłkach, uczestniczyć w spotkaniach
towarzyskich, a także jedna ze stron obowiązuje się przyjmować codzienne
prezenty. Elise na początku niechętnie, potem z większym oczekiwaniem i
entuzjazmem czeka na kolejne podarunki, spotkania przy lunchu i imprezy.
Przystojny i dobrze postawiony facet budzi zachwyt jej koleżanek z pracyi powoli coraz bardziej zajmuje myśli
dziewczyny... Ale Elise ma pewne obawy, bo do dobrego łatwo się
przyzwyczaić, więc martwi się tym, co będzie, gdy minie czas określony umową.
Obawia jeszcze jednej rzeczy. Cieniem na teraźniejszości bohaterki kładzie
się sytuacja sprzed lat, tragiczne wydarzenie, którego Elise nie umie sobie
samej wybaczyć. Do własnych niepokoi dochodzi strach przed tym, że jej nowy
towarzysz może któregoś dnia dowiedzieć się o jej winach z przeszłości. Kontakt
z drugim człowiekiem, tak jak umowa, jest obarczony ryzykiem, czy bohaterom
opłaci się spróbować?
Evans pisze powieści z tezą. I choć zakończenie sugeruje,
że aby zrozumieć siebie nawzajem należy mieć podobne doświadczenia, tematem wokół
którego kręci się ta opowieść jest trudna sztuka wybaczenia samemu sobie i
otworzenia się na dobre emocje płynące od innych. To, że historia dzieje
się w czasie przedświątecznym jest sympatyczne i pozwala znów uwierzyć w siłę świąt,
które niosą nadzieję na odrodzenie i nowe otwarcie. Amerykańskie podejście do świąt może nie powinno
już zaskakiwać, ale i tak troszkę dziwi mnie traktowanie listopada i grudnia
jako czasu świątecznego- tak, jakby Boże Narodzenie wieńczyło, a nie zaczynało czas świętowania, spotykania
się i radości... Nie jest tajemnicą, że „Obietnica pod jemiołą” zostanie sprolongowana; to wiadomo od początku, od
spojrzenia na okładkę i pierwszego rozdziału. Przecież to Evans! Ale Evans zna się
na powieściach o uczuciach i tym razem pokazuje czytelnikom jak dbać o wzajemne
relacje; nieprzypadkowo bohaterowie mają spędzać ze sobą przynajmniej przerwę na lunch i wolny
czas wieczorami, to jedyna droga by się poznać, pogłębić relację i zaufać, by pozwolić teraźniejszości zapanować nad przeszłością.
Jeśli ktoś szuka powieści na czas przedświąteczny, książki, którą dobrze się
czyta, a jednocześnie jest napisana po to, by coś uświadomić czytelnikowi
"Obietnica pod jemiołą" jest idealną propozycją.
Richard Paul Evans, "Obietnica pod jemiołą". Przeł. Hanna de Broekere. Wyd. Znak. Kraków 2015.
Nie pamiętam, jak i kiedy zaczęła się moja znajomość z twórczością Przybory. Może od książkowych adaptacji filmów Disney'a, które opatrzone były adnotacją: Opowiada Jeremi Przybora....Może od powtórki Kabaretu Starszych Panów w telewizji (były takie czasy, że w telewizji, w czasie niezłej oglądalności, puszczano Wieczory Kabaretu, a nie męczono ludność żenującymi, współczesnymi działaniami, które nie wiedzieć czemu zwą się kabaretami). Tak czy inaczej nagrania piosenek Przybory i Wasowskiego mam jeszcze na kasecie magnetofonowej. Potem zaczęło się nieco bardziej świadome słuchanie, którego konsekwencją było pojawienie się coraz większej liczby płyt z twórczością kabaretową i postakabaretową Starszych Panów, płyt DVD oraz książek Przybory. Bo, choć Kabaret to najwspanialszy dowód talentu Przybory, nie można zapomnieć, że poza Starszymi Panami było jeszcze kilka pół jego działalności. Pole literackie i poza-piosenkowe. Przyborę książkowego reprezentuje choćby "Uwiedziony", zbiór opowiadań "Ciociu, przestrasz wujka", "Listy z podróży". Pewnie Przybora nie byłby takim wyjątkowym poetą piosenki, gdyby nie było Przybory-tłumacza. Przekładał bardzo wiele piosenek i choć, co wyszło podczas rozmowy o przekładach piosenek francuskich prowadzonej z pewnym znającym język Moliera Mężczyzną Pisemnym, w swych tłumaczeniach mocno puszczał wodze językowej fantazji, nikt nie odbierze piosenkom i ich polskim wersjom genialności. Oto kilka przykładów:
Wspaniała, zabawna i piekielnie trudna piosenka!
W ramach ćwiczeń artykulacyjnych powtórzymy: ""gdy pragniesz, żebym ci oddała wszystko, co we mnie z krwi i ciała, i z
pożądaniem twoim sprząc wszystko co we mnie z krwi i żądz":)
Jeden z bardzo wielu przekładów tej pięknej francuskiej piosenki. Podmiotem lirycznym jest kobieta, a nie mężczyzna i to już bardzo wiele zmienia... Ale "każdy przecież to zna, lat dwadzieścia się ma i właściwie to wszystko"...
Gdyby nie przekład Przybory, nie znałabym tej piosenki. I byłaby to wielka strata! "Nie mówmy, że to miłość, bo można nazwać prościej małego szczęścia kruchy czar..."
Siłą piosenek z tekstami Przybory było ich mocne zakorzenienie w kulturze; w tradycji piosenki kabaretowej, umiejętności pastiszu i grania konwencją ("Przeklnę cię" to nic innego jak pastisz operetkowego dialogu...i choć wykonań było wiele, to jest niedoścignione!)
Przybora potrafił wyzwolić w swoich słuchaczach chęć nauki i przemycać w tekstach cenne informacje...
Ale także, a może przede wszystkim bawił
Ile razy słucham/oglądam "Ty nie odmawiaj mi" powtarzam sobie:jacy oni są rewelacyjni! Więc "jeszcze raz"
I wzruszał... W kategorii "piękne i smutne piosenki" jest jednym z Mistrzów... Zmierzch, który nie powinien być samotny... "I nie zobaczysz jak ciężko mi iść gdy... Zmierzch zakrył mi twarz i nie wiem czy masz oczach żal czy może..."
Melodia, która "przyniesie cię znowu kiedy już pamięć zapomni, to co we mnie jest tobą"
Długo można wymieniać i załączać dowody zasług Przybory dla ludzkości...
Odnalazłam się w świecie doskonale wychowanych Panów i ich przedziwnych gości. Co więcej, ludzie, których poznawałam i wychodziło, że Kabaret jest dla nas czymś istotnym, cały czas są dla mnie (nawet gdy mieszkają daleko) ważni i bliscy. Dialogi KSP dawały, i dają mi cały czas, mój ulubiony rodzaj śmiechu- śmiech do wewnątrz (co przypomina opisane w jednym z Wieczorów "patrzenie Holoubkiem, czyli w głęboko w siebie"). To nie jest humor, który nakazuje się tarzać po podłodze, od niego nie boli brzuch, a odgłos z paszczy nie przypomina rżenia (coś takiego słychać w tle dzisiejszych występów "kabaretowy"). To jest dowcip, który poprawia humor i pozwala się chwileczkę zamyślić. Dowcip szalenie trudny o uzyskania i pewnie dlatego tak rzadki! A jednocześnie dowcip, który jest bardzo egalitarny, bo przecież już Hanuszkiewicz opowiadał, że w czasie gdy był szefem telewizji i podróżował po kraju, ze zdziwieniem zauważył, że w pegeerowskiej wsi nagle zrobiło się pusto... Zapytał napotkanego człowieka,dlaczego nikogo nie mam na ulicy i wtedy usłyszał, że wszyscy oglądają Starszych Panów.
Gdy porównuje się twórczość Przybory i Wasowskiego ze współczesnym światem "kabaretowym", od razu widać dwie rzeczy, stanowiące sedno przepaści między tym co było,a tym co jest. Po pierwsze w KSP (ale także innych kabaretach tego czasu np. Dudku), każdy zajmował się tym, co robił najlepiej:Przybora pisał teksy, Wasowski muzykę, śmietanka aktorska wykonywała piosenki i sceny na najwyższym poziomie. Teraz większość kabareciarzy bezgranicznie ufa swoim (ograniczonym) możliwościom... Po drugie, poziom Wieczorów jest wzorcem smaku, elegancji i inteligencji, wzorcem, do którego widownia chciała równać; obecnie sprzyja się najniższym gustom. Publiczność, mam taką nadzieję(!), chce być traktowana jak grupa ludzi myślących, a nie idioci, którym wystarczy najbardziej banalne skojarzenie i prostacki żart, chce rozrywki, która niesie coś ze sobą, która coś daje (choćby jakiś cytat czy nawiązanie do kultury). Dlatego Starsi Panowie nie wychodzą z mody! Jednak trzeba o nich przypominać, trzeba powtarzać Wieczory, piosenki i dowcip, bo indolencja nie śpi... Nawet najbardziej oczywiste rzeczy niedługo nie będą tak jasne. Smutna i prawdziwa opowiastka na poparcie tej tezy. Podczas przygotowania scenariusza spektaklu Jeremi. Mężczyzna piosenny, którym w Teatrze Mplusm obchodzimy stulecie urodzin Przybory, zastanawiałam się, czy jeśli na plakatach, ulotkach etc. jest napisane, że to spektakl jubileuszowy, powtarzanie na scenie, że Przybora urodził się sto lat temu nie jest przesadą i wątpieniem w inteligencję widzów. Ostatecznie zdecydowałam się ten tekst włączyć do spektaklu. Po premierze przyszła do nas, grających, młoda dziennikarka z kulturalnej redakcji pewnego radia. Zaczęłam opowiadać, że w przedstawieniu starłyśmy się pokazać i te bardzo znane i mniej popularne piosenki Przybory, aby udowodnić, że jeszcze wiele tekstów jest do odkrycia i że Przybora to nie tylko Starsi Panowie. Dziennikarka z uśmiechem powiedziała, że ona zupełnie nie kojarzy Kabaretu Starszych Panów, ani ich piosenek. Potem poprosiła nas, by w kilku słowach zachęcić widzów do przyjścia na spektakl o DŻEREMIM Przyborze. A na końcu zapytała, czy Przybora napisał teksty piosenek specjalnie dla nas, na ten właśnie spektakl... I wtedy pomyślałam, że ze sceny chyba jednak nie wybrzmiało dostatecznie dobitnie to, że stoimy na niej z powodu stulecia urodzin Przybory, który już niestety nie pisze... Powtarzajmy, przypominajmy, edukujmy, bo wróg zapomnienia i ignorancji nie śpi!!!A na koniec recepta KSP na piosenkę...
Co robimy, gdy nie znamy jakiegoś wyrażenia, słowa, definicji? Oczywiście sięgamy do słowników, encyklopedii i leksykonów (tj. sięgaliśmy zanim odpowiedzi na większość pytań nie zaczął nam udzielać wujek Gugl). Hasła encyklopedyczne pełne odnośników, kwalifikatorów i skrótów są przydatną, ale przyznajmy, mało ekscytującą lekturą. Zaletą wszelkich książek przechowywanych w podręcznych księgozbiorach bibliotek jest to, że w odpowiednim leksykonie znajdziemy wszystko co nas interesuje. Trzeba tylko sięgnąć po odpowiednie opracowanie. A jeśli chcielibyśmy się dowiedzieć czegoś o kalaciejce, suchym szwagrze, kąpielowym prawie małżeńskim, albo kryptoalkoholikach? Wtedy trzeba sięgnąć po "Ostatnich naiwnych.Leksykon Starszych Panów". To książka absolutnie niezbędna w podręcznej biblioteczce każdego, kto żywi wyższe uczucia do Przybory i Wasowskiego. Pozycja napisana przez znawców tematu, wyrosłych i wychowanych na i z KSP: Romana Dziewońskiego oraz Monikę i Grzegorza Wasowskich, czyli trio gwarantujące, że przyjemność lektury haseł tego leksykonu będzie znacznie wyższa niż przy innych książkach encyklopedycznych.
Niebanalni bohaterowie, genialne cytaty, neologizmy, najwspanialsze scenki z KSP zostały w tej książce zebrane w 666 haseł, ustawione alfabetycznie i opatrzone stosownymi odnośnikami, jak przystało na książkę noszącą miano leksykonu. Poza datami, opisami i charakterystykami są zdjęcia, grafiki (np.przedstawiająca Eksterytorium Starszych Panów z takim miejscami jak Osculati Cypel lub Frankfurt nad Drwęcą)i przedruki z gazet (bo każdy Wieczór był szeroko omawianym w prasie wydarzaniem kulturalnym). Żaden leksykon z prawdziwego zdarzanie nie może się obejść bez aneksu, tu są Aktogramy czyli notki biograficzne aktorów biorących udział w Kabarecie. Nie będę się rozpisywać o tej książce, bo o fenomenie Starszych Panów napisano już wieeeele, a temat pozostaje cały czas nie do końca zbadany:) Proszę czytać leksykon dla walorów poznawczych i artystycznych. Dla powiększenia wyobraźni... Bo pałac, w którym powiększają wyobraźnię stoi gdzieś w krainie Starszych Panów, a "Leksykon..." każdy może mieć w domu. A nawet powinien, bo haseł z tego leksykonu wujek G. nam nie podpowie.
Roman Dziewoński, Monika i Grzegorz Wasowscy, "Ostatni naiwni. Leksykon Kabaretu Starszych Panów". Wyd. Świat Książki. Warszawa 2008.
Przypominam, że 12 grudnia minie sto lat od urodzin Jeremiego Przybory.
Jest co świętować, więc na moim cynamonowym profilu na fb trwa Tydzień z Jeremim,
zapraszam!
Ostanie dni 1938 roku. Ekscentryczna nestorka rodu Wirydianna Korzycka postanawia zakończyć swoje długie i ciekawe życie, a przed śmiercią jeszcze raz zobaczyć krewnych i potencjalnych spadkobierców. Do dworku pod Zbąszyniem przyjeżdżają więc autorka modnych romansów z córką, benedyktyn, urzędnik dyplomatyczny, lekarz, wdowa po pocztowcu, utracjusz z piękną żoną i sekretarka ze skłonnością do hazardu. Po uroczystej kolacji, podczas której ciotka każdemu z krewnych zdążyła powiedzieć coś złośliwego i nieprzyjemnego, zaczyna się śnieżyca. Służba dostała wychodne, dwór jest odcięty o świata i elektryczności, więc gdy następnego dnia okazuje się, że ciotka i dyplomata zostali zabici, jedynym logicznym wyjaśnieniem spawy jest myśl, że wśród gości znajduje się morderca. Kto ma największą szansę na spadek i zarazem motyw? Kto najwięcej ukrywa, a kto nie jest tym, za kogo się podaje?
Motyw zamkniętego pokoju, czy w tym wypadku odciętego od reszty świata dworu, jest jedną z moich ulubionych kryminalnych klisz. Szwechłowicz bardzo wdzięcznie gra tą znaną, ale absolutnie nie zgraną konwencją. Ograniczona liczba podejrzanych, przerzucanie motywów i powolne odsłanianie tajemnic, których krewni i powinowaci baronowej mają sporo, to wszystko sprawia, że książkę czyta się naprawdę świetnie. Bohaterowie są charakterystyczni, na ile trzeba tajemniczy, na ile warto sympatyczni; podbiła mnie Basia, córka pisarki, ze swoim egzaltowaniem przystającym podlotkowi, a jednocześnie bardzo żywą inteligencją i spostrzegawczością. Bardzo spodobał mi się też benedyktyn ojciec Herbst, który stał się samozwańczym śledczym oraz wnikliwym obserwatorem ludzkich poczynań.
O ile przy "Tajemnicy szkoły dla panien" trochę marudziłam na brak napięcia, o tyle "Ostatnia wola" ma swój wewnętrzny nerw i naprawdę trudno książkę odłożyć. A to, co było dobre w debiucie, w kolejnej powieści znów się pojawia i dodaje historii smaczku. Mamy bowiem znów mały rzut historyczny: za chwilę zacznie się 1939 rok, więc bohaterowie przebąkują coś o niebezpieczeństwie, pojawiają się cienie walki wywiadów i wzmianki o wolnym Gdańsku. Jest trochę o polskich filmach i gwiazdach kina okresu międzywojennego. I jest o literaturze dla kucharek, którą pisze i na której zarabia Urszula, więc Szwechłowicz wrzuca kamyczek do ogródka dyskusji o literaturze popularnej. Urszula pisze romanse w odcinkach, zdając sobie sprawę z ich miernej wartości literackiej, a nawet szkodliwości społecznej (w opowieść zostaje wpleciona recenzja jej twórczości i krytyka kobiecych powieści). Jednocześnie czytelnik dowiaduje się, że poezja (którą pisała wcześniej) nie sprzedawała się, a kobieta ma na utrzymaniu córkę i nie nakarmi jej satysfakcją z tworzenia wysokiej literatury...Ciekawe.
Zazwyczaj mówi się, że druga książka bywa gorsza od pierwszej; w tym wypadku jest inaczej.Łyknęłam ten kryminał retro szybko i ze smakiem. I ciekawe, co będzie dalej (może przełom lat 20 i 30?), bo takiego pióra nie powinno się odkładać na zbyt długo.
Joanna Szwechłowicz, "Ostatnia wola". Wyd.Prószyński i Spółka. Warszawa 2015.