Są różne sposoby spędzania ostatniego dnia roku...huczne zabawy, ciche podsumowania, radosne nadzieje, szczęśliwe wspomnienia... Można też w imieniny Sylwestra czytać, do czego cały rok zachęca specjalna strona W Sylwestra będę czytać I z niej pochodzą wklejone tu piękne panie, które w ubiegłym roku robiły furorę, przypominając narodowi o tym, że czytanie może być wskazaną aktywnością na przełomie lat i wcale nie jest tylko dla mizantropów, odludków i szarych myszy bibliotekarskich.
Oczywiście, na czytanie każdy moment jest dobry, z drugiej strony wszystko ma swój czas i niczego nie należy robić na siłę, a tym bardziej dla szpanu (szpanowanie czytaniem, to dopiero powód do zadumy) ! Ale skoro jaki sylwester, taki cały rok, to czemu nie?;)
wtorek, 31 grudnia 2013
niedziela, 29 grudnia 2013
"Wiśniowy Klub Książki" bibliotekarka Siłaczka i jej czytelnicy
Kiedy przeczytałam zapowiedź książki o klubie czytelniczym i ratowaniu
biblioteki nie mogłam się (co oczywiste!) doczekać. I się
doczekałam, przeczytałam i powiedzieć mogę z czystym sumieniem, że
książka Lee jest sympatyczną lekturą, po której nie najdą czytelnika
żadne głębsze refleksje, ale jeśli lubi się obyczajówki z biblioteką w
tle, przeczytać można.
W małym amerykańskim miasteczku Cherico (które autorka
stworzyła specjalnie na potrzeby powieści) działa biblioteka kierowana
przez dobiegającą trzydziestki, pełną misji bibliotekarkę Maurę Beth Mayhew.
Ponieważ miasteczko jest małe, siłą rzeczy i czytelnictwo do ogromnych
nie należy, dlatego radni chcą odmówić finansowania placówki.
Bibliotekarka postanawia udowodnić, że biblioteka jest miasteczku
potrzebna i w ciągu pół roku podnieść statystyki czytelnicze. Robi to dzięki Wiśniowemu Klubowi Książki, spotkaniom czytelników, na których można nie
tylko w niezobowiązującej atmosferze porozmawiać o literaturze, ale
także coś zjeść. W działania Klubu zaczynają się z czasem angażować
kolejni mieszkańcy- lokalna celebrytka kucharka Becca, dawna
nauczycielka, restauratorka i nowi mieszkańcy, którzy w Cherico maja spędzić
emeryturę... I tak oto dostajemy krzepiącą powieść o tym jak to dla dobra i
wspólnego pożytku ludzie potrafią się zjednoczyć i działać razem na
rzecz kultury. A poza tym każdy z tych wspomagających bibliotekę i bibliotekarkę ma
swoje życie i czytelnik może te mniej czy bardziej ciekawe ludzkie historie poznać. Oczywiście bez uroczego anglisty, który zakochuje się w bibliotekarce od pierwszego
wejrzenia nie byłoby historii (Niech ktoś napisze o bibliotekarce, która staje się obiektem westchnień...czy ja wiem? włoskiego mafioza, światowej sławy neurochirurga, Jamesa Bonda albo właściciela pól naftowych...Anglista! no, bez żartów!;).
Opowieść o
mieszkańcach, którzy biorą sprawy w swoje ręce może nieco po
pozytywistycznemu krzepić. Główna bohaterka jest połączeniem Siłaczki
(choć sama uważa się bardziej za Scarlett) z Anią z Zielonego Wzgórza-
gdy trzeba zdeterminowana i pewna siebie, gdy można romantycznie
pląsająca z rozpuszczonymi rudymi kędziorami między półkami i katalogami nowości w swoim pomalowanym na
liliowo mieszkanku.
I jeszcze mała złośliwostka, by nie było za słodko i wiśniowo, autorka w przedmowie dziękuje bibliotekarzom za fachową wiedzę, w którą ją wyposażyli... fachowej wiedzy w książce nie ma, za to "romansidła i harlequiny tak my bibliotekarze mówimy na te powieści" obwieszcza Maura zaskoczonej "technicznymi terminami" czytelniczce;). Lee niczego nikt nie odkrywa, wielkiej literatury nie tworzy, ale historie czytelników i bibliotekarki czyta się lekko, szybo i jako czytadło na długi wieczór książka dobrze się sprawdza. I warto wierzyć, że tak zaangażowani czytelnicy to nie tylko fikcja literacka.
I jeszcze mała złośliwostka, by nie było za słodko i wiśniowo, autorka w przedmowie dziękuje bibliotekarzom za fachową wiedzę, w którą ją wyposażyli... fachowej wiedzy w książce nie ma, za to "romansidła i harlequiny tak my bibliotekarze mówimy na te powieści" obwieszcza Maura zaskoczonej "technicznymi terminami" czytelniczce;). Lee niczego nikt nie odkrywa, wielkiej literatury nie tworzy, ale historie czytelników i bibliotekarki czyta się lekko, szybo i jako czytadło na długi wieczór książka dobrze się sprawdza. I warto wierzyć, że tak zaangażowani czytelnicy to nie tylko fikcja literacka.
Ashton Lee ,"Wiśniowy Klub Książki". Miedzy słowami/ Znak. Kraków 2013.
niedziela, 22 grudnia 2013
"Katarzynka" wspomnienia Katarzyny
Francuscy autorzy, poza tym, że umieją pisać o uczuciach, pięknie piszą o dzieciństwie. Wszyscy znają Mikołajka, niektórzy pewnie rodzeństwo Jaśków, warto poznać Marcela z autobiograficznych powieści Pagnola... I jeśli ktoś tęskni za prawdziwym dzieciństwem, które jest dzieciństwem właśnie, a nie treningiem przed dorosłością, powinien sięgnąć po "Katarzynkę". To opowieść o wybranych momentach paryskiego dzieciństwa, które wspomina dorosła już Katarzyna, żyjąca w zagonionym Nowym Jorku. Ameryka to hałas, dorosłość, realność, Francja za to spokój, piękna codzienność i marzenia.
Katarzynka mieszka w Paryżu ze swoim tatą, człowiekiem mającym drobne wady i starającym się uchodzić za kogoś możniejszego niż jest, ale przede wszystkim niezmiernie kochającym córkę. To właśnie tata, gdy są z córką sami, umie ją unieść niczym w baletowym podnoszeniu i nauczyć jednego z najważniejszych zdań, jakich można nauczyć się od rodziców: "życie nie jest takie złe". Świata Katarzynki, mimo różnych sytuacji, nie jest taki zły- a gdyby dziewczynka zapragnęła zmiany- może zdjąć swoje okulary i spojrzeć na rzeczywistość przez krótkowzroczną mgłę. Doskonały sposób, czyż nie?
Książka jest malutka, to zbiór urywanych wspomnień, ale warto po nią sięgnąć ze względu na kilka bardzo ciekawych (choć nie do końca pozytywnych) postaci drugoplanowych. I szata graficzna- wszyscy wielbiciele talentu Sempego będą zachwyceni! Ta sama kreska i to w kolorze:) Ale Katarzynka nie jest dziewczęcą odmianą Mikołajka, jest dużo bardziej od niego refleksyjna i po dziewczęcemu zadumana...i jest starsza. Francuzi umieją pisać o dzieciństwie, bo umieją wspominać. Nie na darmo smak magdalenki jest tak francuski:)
Katarzynka mieszka w Paryżu ze swoim tatą, człowiekiem mającym drobne wady i starającym się uchodzić za kogoś możniejszego niż jest, ale przede wszystkim niezmiernie kochającym córkę. To właśnie tata, gdy są z córką sami, umie ją unieść niczym w baletowym podnoszeniu i nauczyć jednego z najważniejszych zdań, jakich można nauczyć się od rodziców: "życie nie jest takie złe". Świata Katarzynki, mimo różnych sytuacji, nie jest taki zły- a gdyby dziewczynka zapragnęła zmiany- może zdjąć swoje okulary i spojrzeć na rzeczywistość przez krótkowzroczną mgłę. Doskonały sposób, czyż nie?
Książka jest malutka, to zbiór urywanych wspomnień, ale warto po nią sięgnąć ze względu na kilka bardzo ciekawych (choć nie do końca pozytywnych) postaci drugoplanowych. I szata graficzna- wszyscy wielbiciele talentu Sempego będą zachwyceni! Ta sama kreska i to w kolorze:) Ale Katarzynka nie jest dziewczęcą odmianą Mikołajka, jest dużo bardziej od niego refleksyjna i po dziewczęcemu zadumana...i jest starsza. Francuzi umieją pisać o dzieciństwie, bo umieją wspominać. Nie na darmo smak magdalenki jest tak francuski:)
Daniel Modiano, il. Jean-Jacques Sempe, "Katarzynka". Czuły Barbarzyńca. Warszawa 2008.
Na te dni, gdy wszyscy odnajdują w sobie radosne dziecko, które ufnie wypatruje Gwiazdy Beltejemskiej, dużo prawdziwego szczęścia, otuchy i ciepła przy opłatku i przez cały okres Bożego Narodzenia! heeeejjj kolęda, kolęda!
Na te dni, gdy wszyscy odnajdują w sobie radosne dziecko, które ufnie wypatruje Gwiazdy Beltejemskiej, dużo prawdziwego szczęścia, otuchy i ciepła przy opłatku i przez cały okres Bożego Narodzenia! heeeejjj kolęda, kolęda!
wtorek, 17 grudnia 2013
"Ocalił mnie kowal" pęd życiowy, pęd ku życiu
O jednej z książek Czajki-Stachowicz pisałam wcześniej, inne wznowione przez W.A.B przeczytałam z wielką ("Dubo... Dubon...Dubonet")lub mniejszą("Małżeństwo po raz pierwszy")przyjemnością. Na "Ocalił mnie kowal" polowałam dość długo, bo po tę cześć wspomnień pisarki i mitomanki sięgają nie tylko jej czytelnicy, ale wszyscy, którzy interesują się literatura holokaustyczną. "Ocalił mnie kowal" to właśnie świadectwo ocalałej z zagłady Żydówki, nie Belli z Paryża, nie zwariowanej dziewczyny dwudziestolecia, nie barwnego ptaka z ponadprzeciętnym apatytem na życie, ale właśnie Żydówki. Bella zostaje przewieziona z Warszawy do Otwocka z nadzieją, że uda jej się uciec z tamtejszego getta, ucieka i... gdyby nie spotkała Danusi byłaby pewnie kolejną bezimienną ofiarą. Danusia Kowalówna postanawia zaopiekować się swoją "znajdą". Idąc tropem Lisa z "Małego księcia" oswaja ją i staje się za nią odpowiedzialna. Na początku Bella ukrywa się w chacie kowala, który zdobywa dla niej kenkartę na nazwisko Stefani Czajki. Tak rodzi się kolejne wcielenie Belli. Niestety, zbyt długo u Kowala Bella nie może mieszkać, rodzina postanawiaj ją wyprawić do Otwocka, by tam żyła normalnie udając ich krewną. I Bella jedzie, a z nią jej wierna opiekunka Danusia. W otwowckich kwaterach poznajemy kolejnych bohaterów- plotkarę Wierę, żydowskiego chłopca Julka, doktorową chowająca przed Niemcami piecyk... Ludzi dobrych i złych- szmalcowników i tych, którzy przez cała wojnę ukrywali Żydów. Ludzi ze wszystkim ich heroizmami i okrucieństwami. To wszystko Czajka ubarwia anegdotami, opowieściami mniej czy bardziej prawdziwymi o zwierzętach, o świecie, o ludziach, których kochała, a nigdy już nie miała spotkać (tak dzieje się np.w przypadku jej męża Jerzego, którego daty śmierci i miejsca pochówku autorka nigdy nie poznała).
Nie sposób nie pisać o kwestii żydowskiej w tamtym czasie- co dziwne, Danusia okazuje się antysemitką, pewną, że Żydzi robią macę z krwi chrześcijańskich dzieci, jednocześnie pomaga Belli z autentycznej potrzeby serca. Prawdziwy świat zaskakuje bardziej niż zmyślone opowieści! Bella mimo niezmieniających się okoliczności pozostaje tą samą kobietą z wielką wyobraźnią i zachłannością życia. I to ta niezwykła chęć przetrwania, życia na przekór okupacyjnej codzienności i wola powrotu do normalności, robią w tym tomie wspomnień największe wrażenie. To już nie tylko fantazja, to chęć przeżycia z uśmiechem na ustach! Przy tym Bella, jakby nie było mistrzyni autopromocji, nie usiłuje być męczennicą swojej sprawy-jest tą samą, choć nieco starszą i bardziej doświadczoną Bellą, która po wariacku cieszy się kolejnego dnia i porcji klusek. Czajka Stachowicz pisze bez zbędnego patosu, bez martyrologii, bez męczeństwa, ot zwyczajnie opisuje swoje życie.
"Ocalił mnie kowal" to książka przejmująca, bo przez ten dystans i humor autorki holokaust dostaje po raz kolejny bardzo ludzki, prywatny wymiar. Ludzie wspomniani z imienia i nazwiska, choćby matka Tuwima, przestają być tłumem ofiar, są pojedynczymi historiami. Wspomnienia o tych, z którymi po wojnie Czajka się nie spotkała obecne były we wszystkich częściach jej biograficznych gawęd, rzucały trochę cienia na słoneczne opowieści młodości, tym razem wszystko jest w światłocieniu, tworzonym z historii tych, którzy zginęli i tych, którzy przetrwali. Dzięki dobrym ludziom, na złość złym i dla podtrzymania swej woli życia.
"Ocalił mnie kowal" to książka przejmująca, bo przez ten dystans i humor autorki holokaust dostaje po raz kolejny bardzo ludzki, prywatny wymiar. Ludzie wspomniani z imienia i nazwiska, choćby matka Tuwima, przestają być tłumem ofiar, są pojedynczymi historiami. Wspomnienia o tych, z którymi po wojnie Czajka się nie spotkała obecne były we wszystkich częściach jej biograficznych gawęd, rzucały trochę cienia na słoneczne opowieści młodości, tym razem wszystko jest w światłocieniu, tworzonym z historii tych, którzy zginęli i tych, którzy przetrwali. Dzięki dobrym ludziom, na złość złym i dla podtrzymania swej woli życia.
Izabella Czajka Stachowicz, "Ocalił mnie kowal". W.A.B. Warszawa 2013.
piątek, 13 grudnia 2013
"Szmaragdowa tablica" klasy B
Są książki, które człowieka nękają-wyskakują z półek w księgarniach, pojawiają się w gazetach i na blogach... Taką książką była "Szmaragdowa tablica", więc gdy znalazłam ją na półce bibliotecznej, pożyczyć musiałam. I co? I nico! Książka typowo rozrywkowa, a jednak z kilkoma sporymi mankamentami... Carla Montero w swej grubaśnej powieści opowiada dwie historię- losy Żydówki, Sarah Bauer, strażniczki obrazu "Astrolog", którego to dzieła szuka major SS Georg von Bergheim, łączą się ze współczesną opowieścią o hiszpańskiej historyk sztuki, Anie, która na prośbę Konrada, swego podejrzanie bogatego faceta, ma odnaleźć tajemniczy obraz. W wątku historycznym mamy więc okupowany Paryż, ruch oporu, sympatyzującą z nazistami hrabinę, fiksację Hitlera na punkcie magicznych talizmanów oraz zakazaną miłość Żydówki i nazisty, w wątku współczesnym; trochę dzisiejszego Paryża, Madrytu i Moskwy, marki samochodów, telefonów i ubrań oraz wykładowcę Sorbony, który (co wiadomo od początku!) będzie mieszał w życiu Any i jej podejrzenie bogatego faceta.
Gdy książka mnie "nękała" swym wszędobylstwem, pojawiały się często opinie o wodzeniu czytelnika za nos, o spiętrzonych tajemnicach i wyjątkowych rozwiązaniach... Nie uważam się za czytelnika wyjątkowo przenikliwego (Agatha Christie nadal mnie zaskakuje!), ale w tym wypadku nie zaskoczyło mnie NIC! Tajemnicę pochodzenia wykładowcy Sorbony rozwiązałam w mig, zdemaskowałam tajemniczą staruszkę, która pojawia się pod koniec,bez wysiłku (i bez specjalnej przyjemności) połączyłam nitki przeszłości i współczesności. Niestety, zamiast czytać z wypiekami na twarzy i chęcią poznania zaskakującego zakończenia, czytałam po to, by przekonać się, że miałam rację. Dlaczego czytałam? Ano dlatego, że "Szmaragdową tablicę" czyta się lekko i szybko, a pobieżna lektura i przemknięcie wzrokiem po kilku stronach nie czyni książce żadnego uszczerbku. To trochę jak z jakimś sensacyjnym filmem, który ogląda się siłą rozpędu. Zresztą temat książki jest bardzo filmowy, a i skojarzeń filmowych trochę przyniósł: oczywiście "Indianę Jonesa i ostatnią krucjatę" (ale tak barwne to nie jest!). Historia uciekającej Żydówki, kryjącej się w Paryżu skojarzyła się (odlegle, ale jednak!) z "Bękartami wojny", a motyw paryskiego ruchu oporu z "Allo, Allo" (tam też chodziło o obraz, prawda?) Niestety, w "Szmaragdowej tablicy" nie ma żadnego elementu humorystycznego, czy nawet lekkiego dystansu (który w inny sposób niż moje widzimisię tłumaczyłby Indianę Jonasa i "Allo, Allo" ) każde nieco mniej poważne zdanie kończone się dopowiedzeniem: "zażartowałam(...) on podchwycił żart".
Przewidywalność, sztucznie pompowana wizja organizacji, która przejęła nazistowską chęć rozwiązania kwestii żydowskiej i otrzymania władzy nad światem jest jeszcze zjadliwa. Zjadliwy z czasem przestał być język- nie wiedzieć czemu w powieści jest całkiem sporo wulgaryzmów i to nie zawsze używanych w celu wzmocnienia wypowiedzi, tylko ot tak. Co więcej, tych samych przekleństw i wulgaryzmów używają patrolujący ulicę nazistowski żołdak, oficer SS, współczesny historyk sztuki i biznesmen. O ile mogę zrozumieć współczesność, to nikt mi nie wmówi, że identycznymi wyrażeniami z rynsztoka mówili prości żołnierze i oficerowie! A gdy przeczytałam o "zajebistej fantazji" Himmlera z wrażenia spadły mi kapcie. Litości! Kto to słowo (i w takiej zbitce!) dopuścił do druku(tłumacz? redaktor?), kto je wepchnął w usta wysoko postawionego nazisty z lat 40(autorka?)? Przy takim kwiatku nawet fragment dialogu "kocham cię, ukochany" przestaje boleć. Książka się skończyła, a jakiś niesmak pozostał... Być może oceniłabym powieść łagodniej gdyby nie te pochwalne hymny i zachwyty. Dla mnie to ani love story, ani sensacja (bo gdyby to miała być sensacja z prawdziwego zdarzenia należałoby wyjaśnić sprawę tytułowej szmaragdowej tablic, a ta sprawa niknie), książka do przeczytania w zimowe popołudnie między świątecznymi porządkami. Tak jak film klasy B... można skonsumować i zapomnieć.
Cala Montero, "Szmaragdowa tablica". Rebis. Poznań 2013.
wtorek, 10 grudnia 2013
"Szczęśliwe zakończenie" nie tylko o książkowym happy endzie
Książkę czyta się z przyjemnością, bo bohaterowie są sympatyczni i ciekawie opisani (np. moimi ulubienicami stały się całkowicie różne od siebie pasierbice Anny!), a ich losy nie są aż tak sztampowe. Dodatkowo smaczkiem są wspominane w fabule książki dla dzieci, ich bohaterowie i sytuacje, która stają się pretekstem do wspomnień i rozmów czytelników. Autorka pokazuje jaką siłę mają czytelnicy i ich książki, a Michelle mu się z tym gangiem czytających mierzyć i ...kapituluje. Oczywiście w literackich zachwytach przoduje Anna, jak to bibliotekarka, jest leciutko egzaltowana, zakręcona na punkcie książek dla dzieci i nie widzi innego sposobu spędzania wolnego czasu niż zagłębianie się w lekturze, ale mimo wszystko jest naprawdę miłą kobietą:) Pokazane niełatwego życia macochy, zmagającej się z wielkim marzeniem o maleństwie sprawia,że Anna przestaje być cukierkową, puchatą i oderwaną od rzeczywistości panią od książek.
Lucy Dillon z łatwością opisuje miejscowość, domy bohaterek i miejsca spotkań, a robi to na tyle sugestywnie, że chciałoby się samemu spędzić czas w jednym z małych sklepików, wpaść na ciacho do kawiarni i oczywiście zaszyć się w księgarni z dobrą książką i filiżanką kawy albo pogawędzić z oczytanym personelem! Na samym końcu autorka proponuje listę lektur dziecięcych, które powinny i dzieciom i dorosłym sprawić przyjemność...jest tam kilka nieznanych w Polsce tytułów, ale te, które są dostępne, są trafione! Skoro takie książki czytała w dzieciństwie Dillon, trudno dziwić się jej miłości do literatury oraz temu, że sama umie naprawdę dobrze pisać obyczajowe powieści!
Lucy Dillon z łatwością opisuje miejscowość, domy bohaterek i miejsca spotkań, a robi to na tyle sugestywnie, że chciałoby się samemu spędzić czas w jednym z małych sklepików, wpaść na ciacho do kawiarni i oczywiście zaszyć się w księgarni z dobrą książką i filiżanką kawy albo pogawędzić z oczytanym personelem! Na samym końcu autorka proponuje listę lektur dziecięcych, które powinny i dzieciom i dorosłym sprawić przyjemność...jest tam kilka nieznanych w Polsce tytułów, ale te, które są dostępne, są trafione! Skoro takie książki czytała w dzieciństwie Dillon, trudno dziwić się jej miłości do literatury oraz temu, że sama umie naprawdę dobrze pisać obyczajowe powieści!
Lucy Dillon, "Szczęśliwe zakończenie". Pruszyński i Ska. Warszawa 2012.
sobota, 7 grudnia 2013
"Zakochany w Paryżu" szczery dla paryżan
Ponoć Pan Bóg ósmego dnia stworzył najpiękniejsze miasto świata- Paryż, ale żeby nie było tak cudownie, dziewiątego dnia stworzył paryżan:) I to właśnie o paryżanach (nie o samym mieście) pisze Oliver Magny w swojej książce "Zakochany w Paryżu. Miasto świateł okiem paryżanina". Ze zboru bardzo sprawnie, dowcipnie napisanych felietonów, z których każdy poświęcony jest innemu aspektowi paryskiej egzystencji (metro, angielski humor, jedzenie, praca za granicą, wypady na weekend, białe skarpetki) wyłania się obraz paryżanina, jakiego chyba nie do końca chcielibyśmy poznać. O ile dla przeciętnego turysty paryżanin jest szczęśliwcem, któremu przyszło mieszkać w stolicy mody, stolicy dobrego smaku i stolicy kultury, o tyle dla autora paryżanin to smutny, nadąsany, poddany dyktaturze paryskiego stylu człowiek, który nie korzysta z uroków miasta, a w sumie najchętniej to przeniósłby się do Nowego Jorku! Magny pisze o Paryżu bardzo współczesnym, obwarowanym dzisiejszą polityką, obyczajowością, z wielbicielami Ameryki w conversach, którzy udają znawstwo z zakresu kultury wysokiej, a tak naprawdę z książek czytają okładki, zaś ulubionej klasyki słuchają przeszukując stacje radiowe w samochodzie.
Oliver Magny jest dla paryżan dość bezlitosny, demaskując wszelkie blefy i pozy tego, jakby nie patrzeć, niezmiernie lansiarskiego rodzaju ludzi.Ale dowcip i dystans (sam autor jest paryżaninem, więc jednym z okropnego tłumu, o którym pisze) pozwala spojrzeć na całą paryską rzeczywistość z przymrużeniem oka. Mimo lekkiego tonu można się z tych gawęd czegoś dowiedzieć, albo przynajmniej podziwiać widoki Paryża na kilku zdjęciach (warto też bliżej poznać twórczość opisywanego Roberta Doisneau, autora absolutnie cudnych paryskich fotografii). Każdy felieton autor kończy radą, często bardzo praktyczną np. podaje adres najlepszej cukierni, a także gratką dla frankofilów, czyli "Mów jak paryżanin" -zdaniem po francusku, które najlepiej pasuje do danej sytuacji. Wtrętów w języku Moliera jest sporo, więc jeśli ktoś zna francuski i chciałby uzupełnić wiedzę o jakieś określenia slangowe czy po prostu popularne słówka może śmiało korzystać z tej części. Książkę czyta się bardzo dobrze, szybko, z uśmiechem. Choć bywa to uśmiech niknący po chwili refleksji- też chcielibyśmy być paryżanami, a może nawet nimi jesteśmy w niektórych swoich zachowaniach, brakach i dezynwolturach. Tyle że nie mieszkamy stolicy świata:)
Oliver Magny, "Zakochany w Paryżu. Miasto świateł okiem paryżanina". Pascal. Bielsko-Biała 2013.
wtorek, 3 grudnia 2013
"Dama w opałach", zdecydowanie nie Austen
Chloe Parker,amerykańska rozwódka pod czterdziestkę, ma córkę i upadającą drukarnię. Uwielbia książki Jane Austen i dałaby wiele, by oderwać się od problemów i znaleźć w świecie swoich ukochanych powieści. Otrzymuje taką szansę-zostaje zakwalifikowana do reality show,które ma oddawać realia okresu regencji. Niestety, program okazuje się nie być poznawczym dokumentem, a ubranym w gorsety telewizyjnym polowaniem na męża. Ponieważ Chloe bardzo chce zdobyć główną nagrodę finansową decyduje się zostać i brać udział w konkursach haftowania parawanów, grania na pianoforte i zdobienia czepków, wszystko po to by zdobyć pieniądze i serce pana Sebastiana Wrightmana, wspaniałego dżentelmena z wielką fortuną. Na drodze do realizacji planów stanie wredna uczestniczka Grace, zaś sprzymierzeńcem okaże się brat Sebastiana, Henry. Nie mogę nie wspomnieć, że owy brat (jak się naturalnie okaże znacznie ciekawszy okaz niż Sebastian) został na początku określony mniej więcej takimi słowy: wyglądał trochę jak bibliotekarz... Na całe szczęście dla bohaterki wygląd bibliotekarza znika, a sam Henry bardzo zyskuje nie tylko ze względu na swe rozliczne talenty (np. konstruuje prysznic!), ale także męską urodę.
O książce nie ma się co rozpisywać, bo to błaha historyjka o zdeterminowanej kobiecie,która starając się zdobyć pieniądze przy okazji zdobywa coś więcej. Takich historii jest na pęczki, a tu sympatycznym dodatkiem są nawiązania do postaci i wydarzeń z książek Austen i wplatane w akcje ciekawostki o życiu w Anglii początku XIX wieku. Można więc przeczytać o dość marnych sposobach zachowania higieny (kąpiel raz na tydzień!), lekach (goździki na ból zębów) oraz salonowych dyrdymałkach (fasonach sukni, mowie wachlarza). Ponieważ dość sporo ostatnio czytałam powieści XIXwiecznych "Dama w opałach" była lekkim przerywnikiem, choć stojącym kilka poziomów literackich niżej... Tam gdzie u Austen, Gaskell, sióstr Bronte jest obserwacja człowieka, tu jest ledwie zarysowana postać, zamiast ironii i humoru mamy kilka farsowych sytuacji. Cóż, "Dama w opałach" na pewno nie trafi do kanonu!
I jeszcze coś-tytuł! Oryginalny brzmi "Definitely not Mr. Darcy" i jest zdecydowanie lepszy, bo po pierwsze wskazuje na osobę Austen, po drugie z miejsca zakłada pewną grę pozorów,uprzedzeń i demaskuje tego, którego można zdemaskować od razu (SPOILER! przecież wiadomo, że ten kto wygląda jak bibliotekarz jest ucieleśnienie snów kobiet i to on okazuje się prawdziwym Panem Darcy'm!)
Karen Doornebos, "Dama w opałach". Znak. Kraków 2012.
środa, 27 listopada 2013
"Prawo Panny Murphy" panienka z temperamentem
Molly Murphy zbiła (oczywiście niechcący) nastającego na jej cześć zalotnika, dlatego musi uciekać z rodzinnego irlandzkiego miasteczka Ballykillin. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w Liverpoolu poznaję Katleen O'Connor, która ma płynąć ze swoimi dziećmi do Ameryki. Niestety, stan zdrowia kobiety nie pozwala jej na odbycie poroży i wpuszczanie na ląd nowego świata, dlatego to Molly ma przybrać nazwisko O'Connor i płynąć z dziećmi. Molly decyduje się natychmiast, nie ma przecież nic do stracenia. Rejs mija bez większych komplikacja, tylko jeden z pasażerów robi się niegrzeczny i natarczywy. I gdy okazje się, że statek dobija do wybrzeży Ameryki, właśnie ten mężczyzna zostaje znaleziony z poderzniętym gardłem. Molly automatycznie staje się podejrzaną, zwłaszcza, że owy pasażer insynuował wcześniejsze znajomości. Wobec takiego obrotu sprawy Molly musi działać, w samodzielnym śledztwie nie pomaga pogmatwana sytuacja mieszkaniowa (ojciec dzieci chętnie przygarnąłby uczynną dziewczynę, ale razem z nim mieszka jeszcze nieprzychylna cześć rodziny). Molly poszukuje pracy, schronienia i rozwiązania zagadanki. Stara się pomóc policji, a szczególnie jej kapitanowi,przystojnemu i przenikliwemu Davidow. Sullivanowi. Ostatecznie po wielu perypetiach i gubionych tropach okazuje się, że morderca jest...
Autorka, nagrodzona za tę powieść Agatha Aword, stworzyła bardzo sympatyczną bohaterkę, rudzielca sytuującego się między Anią z Zielonego Wzgórza a Pippi Pończoszanką- dziewczyna jest odważna, sprytną, wierną własnym przekonaniom i dającą się pokroić za przyjaciół, a jednocześnie trochę nawiną i pełną wszelkich kobiecych sprzeczności osóbką z charakterem. Świat, w który wkracza Molly, Nowy Jork początku XX wieku, wciąga czytelnika kreślonymi z łatwością obrazami budującej się amerykańskiej potęgi, bogactwa i postępu, zestawionej z ubogimi dzielnicami emigrantów, podejrzanymi spelunami i ulicznym życiem. Powieść napisana jest humorem, a jednocześnie czuje się przyjemny dreszczyk i kibicuje Molly w jej działaniach. Bardzo sympatyczny kryminał retro, któremu warto poświecić jesienny wieczór! Z przyjemnością czekam na kolejny tom!
Rhys Bowen, "Prawo panny Murphy". Noir Sur Blanc, Warszawa 2013.
niedziela, 24 listopada 2013
"Shirley".Ugodowa i buntownicza
Od jakiegoś czasu Wydawnictwo MG zaczęło wydać nieznane do tej pory książki sióstr Bronte. Działanie to zasługuje na wielkie oklaski, bo choć "Wichrowe wzgórza" czy "Dziwne losy Jane Eyre" są w Polsce popularne, warto aby czytelnicy poznali inne, często równie interesujące utwory zdolnych sióstr.
"Shirley" autorstwa Charlotte ma zupełnie inny klimat niż "Dziwne losy Jane Eyre",bo nie jest powieścią gotycką, za to daje ciekawy obraz obyczajowości i mentalności angielskiej prowincji pierwszych lat XIX wieku. Poza ploteczkami salonów i wrzosowisk, słychać tu echa bitew napoleońskich oraz dekretów rządowych dotyczących eksportu i sprzedaży towarów. Tytułowa Shirley Keelder pojawia się dopiero po 200 stronach powieści,a zanim poznamy ową pannę uwaga czytelnika skierowana jest przede wszystkim na Caroline Helstone, dziewczynę żyjącą u swojego wuja pastora. Caroline pierwszą, czystą i idealną miłością obdarzyła fabrykanta Roberta Moore'a, któremu też nie jest obojętna, ale ich szczęściu zagrażają konwenanse i interesy. Robert stoi bardzo mocno na ziemi, unowocześnia swoją fabrykę, przez co naraża się na niezadowolenie i szykany ze strony będącej przeciw postępowi lokalnej społeczności. Na jego niekorzyść działają sympatie polityczne i pochodzenie, bo jest obcokrajowcem. Jednakowoż ślub z dziedziczką Shirley mógłby kilka spraw zmienić... O ile Caroline jest dziewczyną bardzo typową i zadomowioną w literaturze XIX wieku (uboga, cnotliwa i nieszczęśliwe zakochana), o tyle Shirley mogłaby być, po zmianie kostiumu, bohaterką opowieści współczesnej. Jak na kobietę tamtych czasów wykształcona, dbająca w własne interesy, posiadająca swoje zdanie tak w sprawach pozycji kobiety jak i polityki, panna nie jest nieporadną istotą z "mgły i galarety", ale bardzo świadomą młodą kobietą, która przy wszystkich cechach stanowiących o jej rzeczowym podejściu do życia jest też pełna fantazji i romantycznych skłonności. Shirley nie ma zamiaru wyjść za mąż bez miłości, szczególnie za Roberta, bo serce oddała bratu pana Moore'a, Luisowi, który jest, niestety, tylko guwernerem w domu jej wuja. Jak można się spodziewać, historia skończy się szczęśliwie, choć sporo się jeszcze wydarzy m.in zostanie rozwikłania tajemnica pochodzenia Caroline.
Książka ma ponad 600 stron, więc siłą rzeczy nie wypełnia jej tylko zaznaczona wyżej fabuła. Autorka sporo miejsca poświęca portretowaniu żyjących w hrabstwie ludzi, ich podejścia do polityki,obyczajowości i postępu. Powieść zawiera też sporo spostrzeżeń dotyczących roli starych panien, kościoła, historii zmienianej przez Bonapartego i podziału obowiązków domowych i państwowych. A do tego ten styl pełen opisów, metafor i swoistej poezji, uwidaczniającej się zwłaszcza przy opisywaniu zjawisk przyrody i piękna natury. Jeśli ktoś lubi taką właśnie prozę, w której akcja jest tylko jednym z komponentów, w której autorka zwraca się bezpośrednio do czytelnika i przerywa narrację, by opowiedzieć o czymś pobocznym, wreszcie jeśli lubi się opowieści o życiu w świecie, w którym konwenans i zasady grają pierwsze skrzypce, a dziewczyna ośmielając się sprzeciwić małżeństwo jest prawie buntowniczką, powinien po tę książkę sięgnąć. Zwłaszcza że panorama społeczna przedstawiona przez autorkę jest naprawdę interesująca i to ona podobała mi się w powieści najbardziej, bo przyznam, że fabuła (z nieodłącznymi chorobami prawie wszystkich bohaterów- jakiś uniwersalny chwyt literatury angielskiej XIX wieku-zachoruj, a miłość wreszcie się ujawni;) nie zdołała mnie skłonić do zarwanych nocy.
Ze wszystkich do tej pory wydanych przez Wydawnictwo MG powieści zdolnych sióstr (a przeczytałam wszystkie) największe wrażenie zrobiła na mnie "Lokatora Wildfell Hall" Anne Bronte, która nie opowiada o perypetiach zakochanych i dążeniu do ślubu, ale mówi o tym, co dzieje się po ślubie i jakie problemy czekają kobietę, która nierozważnie i zbyt romantycznie podchodzi do swoich uczuć oraz jakich wysiłków i heroizmu potrzeba by zacząć żyć tak, jak naprawdę się chce. "Shirley" nie jest powieścią tak gorzką i życiową, choć pokazane w niej postaci kobiece też są ciekawe, zwłaszcza przez kontrast między nimi oraz rozwijające się wzajemne wpływy... I pewnie za te kobiece portrety tak bardzo lubimy i cenimy pisarstwo sióstr z plebanii w Haworth!
Charlotte Bronte, "Shirley", Wydawnictwo MG .Warszawa 2011.
"Shirley" autorstwa Charlotte ma zupełnie inny klimat niż "Dziwne losy Jane Eyre",bo nie jest powieścią gotycką, za to daje ciekawy obraz obyczajowości i mentalności angielskiej prowincji pierwszych lat XIX wieku. Poza ploteczkami salonów i wrzosowisk, słychać tu echa bitew napoleońskich oraz dekretów rządowych dotyczących eksportu i sprzedaży towarów. Tytułowa Shirley Keelder pojawia się dopiero po 200 stronach powieści,a zanim poznamy ową pannę uwaga czytelnika skierowana jest przede wszystkim na Caroline Helstone, dziewczynę żyjącą u swojego wuja pastora. Caroline pierwszą, czystą i idealną miłością obdarzyła fabrykanta Roberta Moore'a, któremu też nie jest obojętna, ale ich szczęściu zagrażają konwenanse i interesy. Robert stoi bardzo mocno na ziemi, unowocześnia swoją fabrykę, przez co naraża się na niezadowolenie i szykany ze strony będącej przeciw postępowi lokalnej społeczności. Na jego niekorzyść działają sympatie polityczne i pochodzenie, bo jest obcokrajowcem. Jednakowoż ślub z dziedziczką Shirley mógłby kilka spraw zmienić... O ile Caroline jest dziewczyną bardzo typową i zadomowioną w literaturze XIX wieku (uboga, cnotliwa i nieszczęśliwe zakochana), o tyle Shirley mogłaby być, po zmianie kostiumu, bohaterką opowieści współczesnej. Jak na kobietę tamtych czasów wykształcona, dbająca w własne interesy, posiadająca swoje zdanie tak w sprawach pozycji kobiety jak i polityki, panna nie jest nieporadną istotą z "mgły i galarety", ale bardzo świadomą młodą kobietą, która przy wszystkich cechach stanowiących o jej rzeczowym podejściu do życia jest też pełna fantazji i romantycznych skłonności. Shirley nie ma zamiaru wyjść za mąż bez miłości, szczególnie za Roberta, bo serce oddała bratu pana Moore'a, Luisowi, który jest, niestety, tylko guwernerem w domu jej wuja. Jak można się spodziewać, historia skończy się szczęśliwie, choć sporo się jeszcze wydarzy m.in zostanie rozwikłania tajemnica pochodzenia Caroline.
Książka ma ponad 600 stron, więc siłą rzeczy nie wypełnia jej tylko zaznaczona wyżej fabuła. Autorka sporo miejsca poświęca portretowaniu żyjących w hrabstwie ludzi, ich podejścia do polityki,obyczajowości i postępu. Powieść zawiera też sporo spostrzeżeń dotyczących roli starych panien, kościoła, historii zmienianej przez Bonapartego i podziału obowiązków domowych i państwowych. A do tego ten styl pełen opisów, metafor i swoistej poezji, uwidaczniającej się zwłaszcza przy opisywaniu zjawisk przyrody i piękna natury. Jeśli ktoś lubi taką właśnie prozę, w której akcja jest tylko jednym z komponentów, w której autorka zwraca się bezpośrednio do czytelnika i przerywa narrację, by opowiedzieć o czymś pobocznym, wreszcie jeśli lubi się opowieści o życiu w świecie, w którym konwenans i zasady grają pierwsze skrzypce, a dziewczyna ośmielając się sprzeciwić małżeństwo jest prawie buntowniczką, powinien po tę książkę sięgnąć. Zwłaszcza że panorama społeczna przedstawiona przez autorkę jest naprawdę interesująca i to ona podobała mi się w powieści najbardziej, bo przyznam, że fabuła (z nieodłącznymi chorobami prawie wszystkich bohaterów- jakiś uniwersalny chwyt literatury angielskiej XIX wieku-zachoruj, a miłość wreszcie się ujawni;) nie zdołała mnie skłonić do zarwanych nocy.
Ze wszystkich do tej pory wydanych przez Wydawnictwo MG powieści zdolnych sióstr (a przeczytałam wszystkie) największe wrażenie zrobiła na mnie "Lokatora Wildfell Hall" Anne Bronte, która nie opowiada o perypetiach zakochanych i dążeniu do ślubu, ale mówi o tym, co dzieje się po ślubie i jakie problemy czekają kobietę, która nierozważnie i zbyt romantycznie podchodzi do swoich uczuć oraz jakich wysiłków i heroizmu potrzeba by zacząć żyć tak, jak naprawdę się chce. "Shirley" nie jest powieścią tak gorzką i życiową, choć pokazane w niej postaci kobiece też są ciekawe, zwłaszcza przez kontrast między nimi oraz rozwijające się wzajemne wpływy... I pewnie za te kobiece portrety tak bardzo lubimy i cenimy pisarstwo sióstr z plebanii w Haworth!
Charlotte Bronte, "Shirley", Wydawnictwo MG .Warszawa 2011.
czwartek, 21 listopada 2013
"Pomelo i przeciwieństwa". Dobre to!
Lubię dobre książki, nie lubię złych. Lubię ciekawe, niebanalne, zajmujące i mądrze napisane. Nie lubię nudnych, błahych, pospolitych i głupawych. Lubię nieoczywiste ilustracje. Nie lubię prostackich. Ale lubię też gdy przeciwieństwa się łączą, np. przewodnikiem po świecie jest słoń. Dlatego bardzo lubię Pomelo!
Nie ma co pisać, trzeba czytać, oglądać i myśleć, bo
Pomelo pokazuje rzeczy proste (a przynajmniej tak mogłoby się wydawać!) w sposób intrygujący.
Pomelo pokazuje świat zabawnie.
Pomelo mierzy się z największymi dylematami filozofów!
Ta książka to absolutny zachwyt mijającego tygodnia!:)
Ramina Badescu, Benjamin Chaud, "Pomelo i przeciwieństwa". Zakamarki, Poznań 2013.
niedziela, 17 listopada 2013
"Telefon od anioła" kim do diabła był anioł?
Musso jest znanym francuskim autorem, którego powieści polecały mi zachwycone czytelniczki. Nadszedł czas by się z nim spotkać, a impulsem stał się audiobuk czytany przez Krzysztofa Gosztyłę. Swoim zachwytem nad talentem lektorskim Gosztyły już się dzieliłam i nadal trwam przy zdaniu, że czytany przez niego rozkład jazdy pkp byłby ucztą dla ucha:) Tym razem jednak nie czytał planu jazdy, choć poruszanie się ma w "Telefonie od anioła" spore znacznie.
Zaczyna się banalnie- ona Madeleine i on Jonathan przez przypadek zamieniają się telefonami na nowojorskim lotnisku. Pomyłkę spostrzegają dopiero w swoich domach (Paryż i San Francisco) i chcą ją oczywiście szybko naprawić. Ale że telefon jest w dzisiejszych czasach nie tylko sposobem komunikacji, a czymś znacznie więcej-jakimś kalendarzem z pamiętnikiem, grzebanie w komórkach zaczyna wzmacniać wzajemne zainteresowanie i komplikować sprawę. Zupełna komplikacja następuje w chwili gdy okazuje się, że Madeleine była policjantką, pracującą nad sprawą zniknięcia i zabójstwa Elise, dziewczyny, którą spotkał też, co ciekawie po rzekomym morderstwie, Jonathan. Byłą policjantkę (obecną kwiaciarkę) oraz byłego mistrza kulinarnego (obecnego szefa pospolitej restauracji) zaczyna łączyć coraz więcej, a sytuacja robi się jeszcze bardziej zagmatwana gdy do codzienności i rozmów przez zamienione telefony dochodzi prowadzone na własną rękę śledztwo i ratowanie chorej na serce Elise.
Musso pisze sprawnie, tego odmówić mu nie sposób, ze zwykłej historyjki o zmienionych telefonach przechodzi do opowieści o ludzkich wyborach, a nawet dochodzi do intrygi kryminalnej, pełnej tajemnic z przeszłości. Choć wszystko jakoś się klei, jakoś splata i ma jakieś napięcie, niestety książka nie zainteresowała mnie zbytnio i pozostała audiobukiem słuchanym dla zabicia czasu w autobusie. I to słuchanym przede wszystkim ze względu na głos Gosztyły, który czyta cudownie, choć to co czyta już tak cudowne nie jest. Nie przepadam za książkami mieszającymi gatunki, a "Telefon od anioła" próbuje być raz obyczajówką, raz kryminałem, zostając po prostu bałaganem z niedokończonymi wątkami. Choć czytelniczki mówiły, że "to nie jest typowy Musso", nie jestem pewna czy po tej przygodzie jeszcze sięgnę po jego powieści. Chyba że przeczyta je Gosztyła:)
Guillaume Musso, "Telefon od anioła". Wyd. Albatros. Warszawa 2012. czyta Krzysztof Gosztyła.
środa, 13 listopada 2013
"Żony i córki" jak utrzymać...uwagę czytelnika!
Pierwszy raz z nazwiskiem Elisabeth Gaskell spotkałam się przy okazji serialu BBC (oni to potrafią robić filmy kostiumowe!) "Panie z Cranford". Książkę, na której postawie powstał serial przeczytałam, ale przyznaję, że zbiór anegdotek z życia miasteczka, które ma stać się miastem kolejowym jakoś mnie nie zachwycił. Do "Żon i córek" podeszłam z rezerwą, bo jak inaczej podchodzić do XIX wiecznej sagi, która ma blisko tysiąc(!)stron, a gdyby autorka nie zmarła w trakcie pracy miałaby jeszcze więcej...
Na początku losy półsieroty Molly, córki lekarza mnie nie wciągnęły, ale po jakiś stu stronach coś zaczęło się dziać. I doceniłam Gaskell. "Żony i córki" to, jak dodaje autora w podtytule "historia codzienna" opowiadająca o losach mieszkańców angielskiego miasteczka. Główny wątek dotyczy Molly Gibson, dziewczyny szybko osieroconej przez matkę, której wiecznie zapracowany ojciec postanawia się powtórnie ożenić. I gdy doszło do poznania wybranki doktora zaczęło mi się podobać, bo macocha Molly, nowa pani Gibson, jest postacią tyleż denerwującą, co świetnie napisaną! Drobiazgowa, przewrażliwiona, pozująca na wielką damę kobieta potrafi skutecznie popsuć spokój domostwa. Do tego przybywa jeszcze jej córka Cynthia, ale tu mamy niespodziankę, bo dziewczęta zamiast drzeć koty, jak uczy historia Kopciuszka, zaczynają się lubić. Historię domu Gibsonów dopełniają losy dwóch braci z pobliskiego dworu- hołubionego Oseborne'a i Rogera Himley'ów. Jak to zwykle bywa w takich opowieściach okazuje się, że Osborne wcale nie jest taki kryształowy i próby ożenienia go z którąś z panien spełzną na niczym, bo panicz... ma już żonę. Z kolei poczciwy Roger, odwieczny przyjaciel Molly, zaczyna przychylnym okiem patrzeć na Cynthię, co Molly (jak łatwo się domyśleć!) bardzo przeżywa. Jakby tego było mało okazuje się, że Cynthia nie jest wolna, bo kiedyś pan Preston pożyczył jej 20 funtów, a dziewczyna pisała do niego listy. Molly postanawia odzyskać epistoły i sama staje się obiektem miejscowych plotek... A to jeszcze nie koniec!
Angielskie pisarki XIX wieku zawsze zaskakują mnie swoją umiejętnością obserwacji ludzkich zachowań i kreacją postaci. Tym razem jest równie dobrze. Bohaterowie budzą naszą sympatię, niechęć, niektórym kibicujemy innym życzymy by skręcili nogę na wertepach, takich emocji szukamy w dobrych obyczajówkach! Gaskell pisze bardzo dobrze, kreśli żywe i ciekawe portrety ludzi, a przy tym nie wdaje się w zbyt drobiazgowe opisy i oceny. Wydarzenia są idealni rozłożone w czasie- gdy jedna sprawa się rozwiązuje, pojawia się kolejne, a spiętrzenie innej sięga zenitu. Gaskell przez blisko tysiąc stron zaskakuje czytelnika kolejnymi wydarzeniami i rozwiązaniami sytuacji i choć czytając mówiłam sobie "a pewnie się okaże, że ona już jest zaręczona" i tak ciekawił mnie sposób rozwiązania intrygi. Nastrój powieści przypomina trochę to co znamy z historii Austen i Bronte, jest Anglia,są rodzinne interesy, swatanie, ploteczki starych panien i dyskusje o fasonach czepków, ale jest też prawdziwe życie i poświęcenie sprawom ważnym. którego nośnikiem jest doktor Gibson. Bohaterowie są mimo noszenia czepków i fraków bardzo dzisiejsi...może to zasługa języka, który nie jest archaiczny-np. Molly mówi, że ojciec się wścieka, a nie wpada w furię itp. Jeśli tak pisała Gaskell to fantastycznie, bo książka nie jest napuszona i sztuczna, jeśli taki język przekładu jest zasługą tłumaczki,należą się jej brawa za uczynienie powieści z połowy XIX wieku nie tylko nadającą się do czytania, ale żywą. Przede mną "Ruth" tej samej autorki, powieść ukończoną, więc pewnie i bardziej dopracowana, a i krótsza... Choć co to jest kilkaset stron w jesienne popołudnie?
Elizabeth Gaskell, "Żony i córki". Świat Książki. Warszawa 2012.
Na początku losy półsieroty Molly, córki lekarza mnie nie wciągnęły, ale po jakiś stu stronach coś zaczęło się dziać. I doceniłam Gaskell. "Żony i córki" to, jak dodaje autora w podtytule "historia codzienna" opowiadająca o losach mieszkańców angielskiego miasteczka. Główny wątek dotyczy Molly Gibson, dziewczyny szybko osieroconej przez matkę, której wiecznie zapracowany ojciec postanawia się powtórnie ożenić. I gdy doszło do poznania wybranki doktora zaczęło mi się podobać, bo macocha Molly, nowa pani Gibson, jest postacią tyleż denerwującą, co świetnie napisaną! Drobiazgowa, przewrażliwiona, pozująca na wielką damę kobieta potrafi skutecznie popsuć spokój domostwa. Do tego przybywa jeszcze jej córka Cynthia, ale tu mamy niespodziankę, bo dziewczęta zamiast drzeć koty, jak uczy historia Kopciuszka, zaczynają się lubić. Historię domu Gibsonów dopełniają losy dwóch braci z pobliskiego dworu- hołubionego Oseborne'a i Rogera Himley'ów. Jak to zwykle bywa w takich opowieściach okazuje się, że Osborne wcale nie jest taki kryształowy i próby ożenienia go z którąś z panien spełzną na niczym, bo panicz... ma już żonę. Z kolei poczciwy Roger, odwieczny przyjaciel Molly, zaczyna przychylnym okiem patrzeć na Cynthię, co Molly (jak łatwo się domyśleć!) bardzo przeżywa. Jakby tego było mało okazuje się, że Cynthia nie jest wolna, bo kiedyś pan Preston pożyczył jej 20 funtów, a dziewczyna pisała do niego listy. Molly postanawia odzyskać epistoły i sama staje się obiektem miejscowych plotek... A to jeszcze nie koniec!
Angielskie pisarki XIX wieku zawsze zaskakują mnie swoją umiejętnością obserwacji ludzkich zachowań i kreacją postaci. Tym razem jest równie dobrze. Bohaterowie budzą naszą sympatię, niechęć, niektórym kibicujemy innym życzymy by skręcili nogę na wertepach, takich emocji szukamy w dobrych obyczajówkach! Gaskell pisze bardzo dobrze, kreśli żywe i ciekawe portrety ludzi, a przy tym nie wdaje się w zbyt drobiazgowe opisy i oceny. Wydarzenia są idealni rozłożone w czasie- gdy jedna sprawa się rozwiązuje, pojawia się kolejne, a spiętrzenie innej sięga zenitu. Gaskell przez blisko tysiąc stron zaskakuje czytelnika kolejnymi wydarzeniami i rozwiązaniami sytuacji i choć czytając mówiłam sobie "a pewnie się okaże, że ona już jest zaręczona" i tak ciekawił mnie sposób rozwiązania intrygi. Nastrój powieści przypomina trochę to co znamy z historii Austen i Bronte, jest Anglia,są rodzinne interesy, swatanie, ploteczki starych panien i dyskusje o fasonach czepków, ale jest też prawdziwe życie i poświęcenie sprawom ważnym. którego nośnikiem jest doktor Gibson. Bohaterowie są mimo noszenia czepków i fraków bardzo dzisiejsi...może to zasługa języka, który nie jest archaiczny-np. Molly mówi, że ojciec się wścieka, a nie wpada w furię itp. Jeśli tak pisała Gaskell to fantastycznie, bo książka nie jest napuszona i sztuczna, jeśli taki język przekładu jest zasługą tłumaczki,należą się jej brawa za uczynienie powieści z połowy XIX wieku nie tylko nadającą się do czytania, ale żywą. Przede mną "Ruth" tej samej autorki, powieść ukończoną, więc pewnie i bardziej dopracowana, a i krótsza... Choć co to jest kilkaset stron w jesienne popołudnie?
Elizabeth Gaskell, "Żony i córki". Świat Książki. Warszawa 2012.
sobota, 9 listopada 2013
"Hotel paradise", czyli nie tak rajskie dzieciństwo Emmy
Emma Graham ma 12 lat, kelneruje w hotelu, który jest w jej rodzinie od pokoleń. Poza tym lubi przyglądać się ludziom, a gdy coś ją zainteresuje staje się niezwykle uparta i starannie zbiera informacje. A zainteresowała ją sprawa sprzed wielu lat- tajemnicze zniknięcie dziewczynki, która była w podobnym do niej wieku. Rezolutna nastolatka zaczyna więc węszyć, przeglądać stare gazety i rozmawiać z ludźmi, mnożąc tropy i pomysły...Z czasem do tajemnicy sprzed lat dołącza świeże morderstwo. Emma, jej oryginalni informatorzy (np. siedząca na strychu cioteczna babcia Aurora, skarbnica plotek i małomiasteczkowych opowiastek oraz cudowny szeryf) mają co robić. Marta Grimes zaprasza czytelnika do małego amerykańskiego miasteczka, z lokalnymi animozjami mieszkańców i nieodłącznym barem, w którym toczy się życie. Snuje swoją opowieść niby wspomnienie o swoim dzieciństwie, choć jak zarzeka się z własnego nie pamięta ani morderstw ani szeryfów.
"Hotel Paradise" jest historią samotnej dziewczynki, która trochę z nudów (ile można dekorować sałatki w maminej kuchni hotelowej?) trochę z powodu wybujałej wyobraźni zaczyna tropić morderstwo. Styl Grimes jest plastyczny, jej opisy przemawiają do wyobraźni, odmalowując opuszczone domu, jezioro i dworce kolejowe małych amerykańskich mieścinek, Emma jest dociekliwa i dowcipna, ale... bo jest ale! Kryminalna warstwa powieści nie jest najciekawsza, dawne i obecne zbrodnie nie zainteresowały mnie, niektóre postaci traciły osobowość, a intryga rozmywałam się, więc czytałam tę książkę bardzo długo, a nie jest to najlepsza opcja w przypadku kryminału . Niezaprzeczalnie Grimes potrafi pisać i tworzyć klimat swoich powieści, ale w tym wypadku to nie wystarczyło. Kolejne przygody Emmy chyba sobie odpuszczę. Martha Grimes znacznie bardziej podoba mi się w swym angielskim wydania z komisarzem Jurym, Plantem i ciotką Agatą:)
Martha Grimes, "Hotel Paradise". Wyd. W.A.B. Warszawa 2006.
środa, 6 listopada 2013
"Kłopoty rodu Pożyczalskich", co ginie w światłocieniu
W moim domu pomieszkują Pożyczalscy, to nie podlega dyskusji! Bo gdzie podziewałby się wszystkie ołówki, spinki, spinacze i inne drobiazgi, jeśli nie u nich w mieszkanku? I niech im służą, bo Pożyczalscy to nie byle kto i należy ich wspierać. O tych niezwykłych istotach przypomniałam sobie w związku z kolejnym wydaniem pierwszego tomu przygód -"Kłopotów rodu Pożyczalskich", które w przepięknej szacie graficznej autorstwa Emilii Dziubak wydały Dwie Siostry. Opowieść należy do klasyki literatury dziecięcej, ale że klasykę należy powtarzać przeczytałam kolejny raz. I kolejny raz dałam się zaczarować losom rodziny mieszkającej pod podłogą, która gdy nikt nie widzi, wybiera się na pożyczanie. Wzruszyła mnie przyjaźń panny Arietty z rodu Pożyczalskich i chłopca, który jako jeden z bardzo niewielu ludzi mógł te maleństwa zobaczyć. Historia przyjaźni i spotkania dwóch, różniących się rozmiarem światów wciąć bawi, wciąż wzrusza, bo przyjaźń okazje się siłą, którą potrafi wszystko zwyciężyć, a odwaga i ciekawość świata prowadzi do nowego i ciekawego życia. Książkę czyta się bardzo dobrze, raz po raz wzdychając, że świat etażerek, fajansu i podwieczorków o ściśle przestrzeganych porach pozostał tylko w książkach. Kto wie, czy dziś, w naszym pośpiesznym życiu mielibyśmy szanse zobaczyć choć cień Pożyczalskich?
W zatroskanych rodzicach Strączku i Dominice każdy może odnaleźć cechy tych strasznych dorosłych, którymi chcąc nie chcąc się stajemy- ach, marudząca i bojąca się zmian i życia na polu Dominika i zachowawczy do bólu (tak było, jest i będzie) Strączek. Arietta zaś, jak to zwykle bywa z młodymi, buntuje się, chce innego życia, łamania starych zasad (bo kto powiedział, że dziewczyny nie mogą chodzić na pożyczanie?). Jednocześnie z domu pod podłogą wyziera coś, czego brakuje chłopcu, który zaprzyjaźnia się (mimo obaw głowy roku) z Pożyczalskimi. Ród jest siłą, wsparciem i murem, o który w chwili wahań i zwątpień można się oprzeć. Życiowe mądrości Mary Northon podane są bez taniego moralizowania, wymagają od czytelnika chwili zastanowienia. I tę nienachalną refleksyjność bardzo sobie w literaturze, zwłaszcza literaturze dla dzieci, cenię.
Wznowienie Pożyczalskich ma jeszcze coś, co cenić należy: szatę graficzną! Barwne, lekkie, jakby ulotne, a przecież pełne detali ilustracje Emilii Dziubak fantastycznie oddają ducha książki i przynajmniej w moim przypadku idealnie stapiają się z własnym wyobrażaniem świata Pożyczalskich. Jasność bijąca spod podłogi, cudne światłocienie oddające kłębiące się pod rudą czypryną Arietty myśli, zaangażowanie i pęd podczas pożyczania... Takim Pożyczalskim chętnie coś pożyczę. Byle nie za często!
Mary Nothon, "Kłopoty rodu Pożyczalskich". Wyd. Dwie siostry. Warszawa 2013.
Post zainspirowany akcją Tydzień z literaturą dziecięcą i młodzieżową opis tutaj
Post zainspirowany akcją Tydzień z literaturą dziecięcą i młodzieżową opis tutaj
niedziela, 3 listopada 2013
"Paryż miasto sztuki i miłosci..." paryskie gawędy
Paryż to nie jest takie sobie zwyczajne miasto. To mit, legenda, skrupulatnie tworzona przez architektów, pisarzy, poetów,wygnańców i odszczepieńców. Paryż ma swoje piosenki, swoje wiersze, swoich wyznawców i odnajduje się w każdych czasach, ale wielu najbardziej kojarzy się z piękną epoką. Małgorzata Gutowska-Adamczyk i Marta Orzeszyna postanowiły zabrać czytelnika w podróż palcem po mapie, a konkretnie po wielu barwnych i czarno-białych ilustracjach obrazujących paryskie życie na przełomie wieków i podróż w czasie, do miasta, które wciąż podsyca swą legendę. Autorki złożyły wszystko w bardzo bogato ilustrowany, starannie edytorsko wydany album, który ogląda się z przyjemnością, a i czyta się bardzo dobrze.
Opowieści o dziś paryskich, kiedyś podparyskich miejscach cyganerii, modzie, skandalach, absyncie i najbardziej znanych postaciach świata sztuki, kultury i polityki prowadzone są w gawędziarskim stylu, zawierają niezbędne fakty, daty i nazwiska (przypisy z tyłu-nie lubię!), ale przede wszystkim mają oddać ducha tamtych czasów i być może sprawić, że czytelnik zatęsknił do świata gwarnych ulic, modnych domów, kabaretów i spotykania na ulicach artystów przez duże A. Przez karty książki przemykają politycy, poeci, muzycy, plastycy, aktorki, najczęściej podejrzanej konduity. Historie życia uzależnionego od alkoholu od 8 roku życia Utrilla splatają się z nieszczęśliwa miłością Camille Claudel, trumfami boskiej Sary, niemoralnymi powieściami Wilde'a i światem kabaretów z plakatów Tuluse-Lautrec'a. Jest w tych gawędach oddech, paryski szyk i fantazja przypisana życiu na przełomie wieków, gdy technika zaczęła pędzić, a ludzie trwali w starym systemie, czując nastrój schyłku pewnej epoki. Choć opowieści autorek umacniają pozycję Paryża jako stolicy świata należy im oddać, że zwracają też uwagę na ciemniejszą stronę życia miasta i jego mieszkańców-wyjątkowo ciekawe stają się dopowiedziane, bardzo często tragiczne losy tych, którzy po wielkiej wojnie nie potrafili już odnaleźć swojego miejsca i żyli, umierali w zapomnieniu i nędzy.
"Paryż miasto sztuki i miłości w czasach belle epoque" to kolejna cegiełka do budowaniu mitu Paryża, najpiękniejszego miasta na ziemi, które nigdy nie śpi, idealnego miejsca do przeżywania porywającej miłości, szampańskiej zabawy, odnoszenia spektakularnego sukcesy i sięgania dna. Gutowska-Adamczyk i Orzeszyna piszą z wielkim zachwytem o Paryżu, a przy tym ma się ciągle wrażenie, że te gawędy choć ich bohaterowie żyli naprawdę i często zostawili nam wiele po sobie, są jakimiś fantastycznymi postaciami z książki, postaciami z legendy, którą pisał Czas i Paryż.
Małgorzata Gutowska-Adamczy, Marta Orzeszyna, "Paryż miasto sztuki i miłości w czasach belle epoque". Wydawnictwo Naukowe PWN , Warszawa 2012.
wtorek, 29 października 2013
"Siostrzeniec Kundery" rzekomy siostrzeniec potencjalnego bohatera
O Dawidzie Foenkinosie pisałam dwa razy, "Delikatność" podobała mi się bardzo,"Nasze rozstania" nie były złe, a "Siostrzeniec Kundery"? Trudno tę książkę jednoznacznie ocenić, bo jest bardzo nierówna. Pomysł jest niezły, choć może leciutko przedobrzony, wykonanie też nie najgorsze, ale cóż... czegoś brakuje.Fabuła jest w gruncie swej zagmatwanej rzeczy prosta- główny bohater i narrator widząc, że nie jego narzeczona Teresa nie docenia genialnego prezentu (czyli pudełka sardynek) i chce się z nim rozstać, postanawia znaleźć inny sposób na zatrzymanie jej przy sobie. I znajduje- znajduje Konrada rzekomego siostrzeńca Kundery, który swym dziecięcym urokiem (choć jest człowiekiem dorosłym) podbija jego serce. Okazuje się, że serce Teresy też. I teraz zaczyna się walka byłych narzeczonych o uwagę Konrada,a w to wszystko zostaje włączony znajomy bohatera, Edward, rodzice oraz dwóch Polaków, którzy mają rzekomo filmować działania domowego piekiełka. Swoją drogą portret naszych rodaków (których obecność w tytule bynajmniej nie wynika z francuskiego oryginału), choć kreślony z sympatią, mógłby startować w konkursie na stereotyp Polaka- nadużywającego alkoholu miglanca i kombinatora... Jak to się skończy? Rzekomy siostrzeniec będzie chciał dorosnąć, rzekomi dorośli będą musieli żyć dalej, a rzekomi filmowcy ruszyć w świat...
Bohaterowie są dość groteskowi, a język w miarę dowcipny, ale widać (zwłaszcza w porównaniu z innymi powieściami), że to książka debiutanta, który dopiero tworzy swój styl i zaczyna myśleć nad własnym miejscem w literaturze, miotając się miedzy obyczajówką a eksperymentem. Tu toruje sobie drogę do bycia autorem, który bardzo świadomie i oszczędnie używa języka (choć debiutancka powieść jest najmniej staranna i konsekwentna w swej budowie, a co za tym idzie-najdłuższa!), a bohaterów, poza paroma groteskowymi cechami obdarza też przyjemną dla czytelnika swojską, a mało banalną osobowością.W moim rankingu książek Foenkinosa- nadal przoduje "Delikatność".
David Foenkinos, "Siostrzeniec Kundery. O wpływie dwóch Polaków". Sic!, Warszawa 2005.
wtorek, 22 października 2013
"Moje życie we Francji" kobiety z apetytem na życie
Nie jestem fanatyczką gotowania i programów kulinarnych, więc póki nie obejrzałam jakiś czas temu filmu "Julia i Julia" nie kojarzyłam Julii Child z niczym. A już na pewno nie z kulinarnym guru! Nadal nie jestem pewna, w czym tkwił fenomen jej programów, ściereczki wetkniętej za fartuch oraz gotowania w perłach, ale lektura "Mojego życia we Francji" kolejny raz przekonuje, że spełnienie marzeń jest kwestią uporu.
Child pojechała do Paryża jako typowa żona przy mężu dyplomacie, wymyśliła, że spróbuje nauczyć się gotować a jeśli już się uczyć, to od najlepszych. Z impetem swego amerykańskiego pochodzenia, braków we francuszczyźnie i sporego wzrostu weszła w męskie towarzystwo francuskich kucharzy i zdała egzaminy jednej z najsłynniejszych szkół gastronomicznych Le Cordon Blue. Potem postanowiła podzielić się doświadczeniem i przygotować książkę z przepisami na prawdziwe francuskie dania dla prawdziwych amerykańskich gospodyń. "Moje życie we Francji" opisuje zarówno etap zachwytu nad Francją, Paryżem i innymi regionami kraju jak i i podróże państwa Childów po świecie oraz proces przygotowania książki kucharskiej, spierania się z pomagającymi, współpiszącymi koleżankami i z wydawcami, wreszcie sukcesu liczonego w tysiącach sprzedanych tomów i kilometrach taśmy telewizyjnej z nagraniami programów kulinarnych. Child opisując swe barwne życie i sposób, może nie tyle spełniania marzeń, co realizacji planów, jest bezpretensjonalna, spontaniczna i pełna wigoru. Tę książkę mogą przeczytać wielbiciele Francji, wielbiciele kuchni (trudno nie myśleć o jedzeniu czytając o Wielkim Eksperymencie Bagietkowym, na który poszło 120 kg mąki lub kolejnych cukierniczych cudach...) ale także osoby, które nie do końca wierzą w siebie i powodzenie swoich pomysłów. Banalne powiedzenie, że jeśli ma się pasję i radość życia wszystko staje się łatwiejsze nabiera w kontekście niełatwego przecież życia Julii głębszego sensu. Warto podarować tej książce i jej sympatycznej, wygadanej i pełnej zaangażowania z życie i gotowanie autorce kilka wieczorów (a najlepiej: podwieczorków).
Julia Child, "Moje życie we Francji". Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010.
Oddajmy głos Julii, smacznego:)
sobota, 19 października 2013
"Kobieta trzydziestoletnia".Ona i świat.
Balzac klasykiem jest. Klasyk winien znać się wielu sprawach, a sprawy kobiet są sprawami najbardziej klasycznymi z możliwych. I Balzac się zna:) Sięgnęłam po "Kobietę trzydziestoletnią", bo gdy wejdę w wiek "kobiety balzakowskiej", a stanie się to szybciej niż później, powinnam wiedzieć w czym rzecz. I okazuje się, że współczesna francuskiemu realiście kobieta trzydziestoletnia dość mocno różni się od nam współczesnej... ale może to tylko kwestia czasu i przesunięcia pewnych wydarzeń.
Tytułową kobietę poznajemy jeszcze w wieku podlotka, gdy zachwycona przygląda się paradzie Napoleona i przystojnemu wojskowemu Wiktorowi. Bardzo wiele zmieni się w życiu Julii od tej parady. Dziewczyna wyjdzie za mąż za Wiktora, urodzi mu dzieci, stanie się (jako tytułowa trzydziestoletni) obiektem adoracji pewnego młodzieńca (dziwna rzecz-"młodzieniec" jest dwudziestokilkuletni, a trzydziestoletnia Julia opisywana jest jako kobieta dojrzała). Niewiele zostanie w trzydziestolatce z tej rozmarzonej panienki: codzienność nie wygląda jak w czytanych romansach, małżeństwo nie jest największym szczęściem, za to dostarcza upokorzeń i przyczynia się do rozgoryczania, ucieczka w powinności macierzyńskie też nie dostarcza radości.Kobieta trzydziestoletnia przeżywa wszystko, co może zaoferować życie-krótką chwilę szczęścia, podszyty niewiedzą strach przed osądami innych, rozpacz z powodu utraty dobrej samooceny i zmuszenia siebie samej do grania w nieczystą grę pozorów i układów z mężem i środowiskiem. Dalsze losy Julii splotą się z dziejami jej najstarszej córki Heleny,(która wyjdzie za mąż za nieakceptowanego przez rodziców mężczyznę, ale będzie z nim dużo szczęśliwsza niż matka) oraz jej młodszej córki, Moiny, której losy wieńczą powieść.
Balzac w całym cyklu "Komedii ludzkiej" chciał portretować społeczeństwo, jego codzienność, wzloty, upadki, pokazywać charaktery i to właśnie charakter głównej bohaterki, jej przemiana z dziewczyny w kobietę, matkę, osobę zatroskaną nie tylko o swoje szczęście i własną opinię sprawia, że powieść nie traci na wartości. Dylematy Julii i jej niektóre spostrzeżenia są dziś tak samo trafne jak kiedyś, wciąż niełatwe, bo życie kobiety i małżeństwo mimo zmiany czasu, systemu i konwenansów wciąż ma w sobie jakąś trudność. I tę trudność Balzac pokazuje, drąży i uwypukla przedstawiając z jednej strony codzienne życie Julii, z drugiej: świat jej myśli i przeżyć wewnętrznych. Działanie, czy raczej bezczynność bohaterki, może dziwić i denerwować czytelnika- pytamy: czemu ona nic nie robi,czemu się nie sprzeciwia... a co miałaby zrobić? Helena, która postanawia budować swoje szczęście bez błogosławieństwa rodziców zostaje wyklęta przez ojca i umiera w biedzie, Moina, korzystająca z życia staje się powodem plotek. W losach córek Julii przedstawione zostają jej ewentualne działania wraz z konsekwencjami, czym Balzac po raz kolejny udowadnia, że zna społeczeństwo jak nikt i nie boi się pisać o jego ciemnych stronach. "Kobieta trzydziestoletnia" to kolejna powieść, w której autor wskazuje na zależności jednostki i otoczenia i stąd wynika nasz, czytelników, a szczególnie pewnie czytelniczek-bunt. Jednakże mi podczas słuchania audiobuka, w którym jeszcze lepiej wybrzmiewał poetycki, a jednocześnie konkretny styl opowiadania o ludziach i ich środowisku, nie dawała spokoju myśli, że w gruncie rzeczy nie aż tak wiele się zmieniło. Współczesna "Komedia ludzka" byłaby znów opowieścią o wpływaniu ludzi i środowiska, bo choć może i ludzie i środowisko trochę się zmienili, rola wpływu i wzajemnych zależności jest wciąż taka sama.
Honoriusz Balzac, "Kobieta trzydziestoletnia", audiobuk pobrany z http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/balzac-komedia-ludzka-kobieta-trzydziestoletnia/
środa, 16 października 2013
"Rewanż"kryminał społeczno-obyczajowy krymiał
Po "Rewanż" (wydany potem jako "Zamachowiec") sięgnęłam w momencie, gdy dowiedziałam się, że na Międzynarodowym Festiwalu Kryminału będzie gościć jego autorka, Lisa Marklund. Jako osoba z syndromem prymusa postanowiłam przeczytać choć jedną jej książkę, a przy okazji przypomniałam sobie, że powieści te często, gęsto chwalili czytelnicy. Na bibliotecznej półce dorwałam "Rewanż", który stał tam prawdopodobniej dlatego, że nie był wydany w Czarnej Serii i nie rzucał się w oczy jak wszystkie części cyklu o Annice Bengtzon :)
Rzecz dzieje się we współczesnym Sztokholmie, na kilka dni przez Bożym Narodzeniem, bohaterką powieści jest dziennikarka badająca sprawę eksplozji na stadionie olimpijskim w wyniku której zginęła przewodnicząca komitetu olimpijskiego. Annika szuka zamachowca, tropi i śledzi, a poza tym zmaga się z koleżeństwem z zespołu dziennikarzy, którymi kieruje i usiłuje połączyć to wszystko z byciem żoną i matką dwójki dzieci. Co ciekawe, opowieść w swoim pierwszym wydaniu nie była nazwana kryminałem, a powieścią obyczajową-psychologiczną i to jest bardzo dobry trop. Zwyczaje redakcji, gierki między pracownikami, rozterki Bengtzon, która zamiast piec pierniczki goni za tematem, a potem wykłóca się, by ze zdobytych wiadomości nie robić tylko taniej sensacji... To wszystko tworzy bardzo obszerną i ważną warstwę książki , niezwykle w swej wymowie i poruszanej tematyce skandynawskiej -wiadomo tajemnice z przeszłości, mobbing, niejasne relacje...Sama intryga kryminalna, powiedzmy to szczerze, nie jest zbyt zaskakująca, choć motyw porwania dziennikarki w finale nieźle buduje napięcie. Powieść określiłabym jako niezłą, ale na pewno nie powalająca. Natomiast powaliła mnie autorka!
Lisa Marklund podczas spotkania na temat swojej twórczości była naprawdę rewelacyjna:) z pełnym zaangażowaniem i ekspresją opowiadała o pracy dziennikarki (zajmowała się m.in. przemocą wobec kobiet i dzieci), metodach pisania i wydawaniu książek w różnych krajach, o swej działalności w UNICEFie i podróżach. Marklund opowiadała o cyklu o Annice (bohaterce w której połączyła osobowości swojego ulubionego szefa i córki), ale także wspominała o innych powieściach i cyklach. Mówiła też o kryminale i tym, że jest on możliwy do pisania i popularyzacji w odpowiednich warunkach społecznych i politycznych. Paradoksalnie wynikało z tego, że dobrze rozwinięty kryminał jest znakiem rozwiniętej demokracji i bezpieczeństwa publicznego w kraju autora-tylko tam pisanie i czytanie o zbrodniach, machlojkach i morderstwach może być rozrywką. Tych wszystkich barwnych opowieści mogliśmy słuchać dzięki fantastycznej tłumaczce.Twórczość Marklund warta jest poznania(zwłaszcza jeśli traktuje się ją właśnie jako książki obyczajowo-psychologiczne), tak samo jak na pewno warto uczestniczyć w spotkaniu z pisarką! Pokłosiem mojego pobytu na Festiwalu jest powiększony o kilka książek stosik przy łóżku- w końcu trzeba przeczytać powieści ludzi, których mijało się we Wrocławiu w ubiegłym tygodniu:)
Lisa Marklund,"Rewanż". Wyd. Książnica, Katowice 2002. (inny tytuł "Zamachowiec")
wtorek, 8 października 2013
"Abc zbrodni Agty Christie", ABC kryminału:)
Imię i nazwisko: Agata Christie. I więcej mówić nie trzeba; Królowa kryminału, autorka książek, które sprzedają się równie dobrze co Biblia i dzieła Szekspira, dla wielu absolutna mistrzyni. Przychylam się do zachwytów nad jej książkami, bo kryminały Christie są dla mnie nieodłączną częścią wszelkich urlopów, wakacji i leniwych popołudni, doskonale wypoczywam przy jej opowieściach i choć właściwie przeczytałam wszystkie książki kilkakrotnie, zawsze z chęcią wracam do tych historii. Historii w których jest morderstwo, jest zbrodnia, ale jest też dowcip, lekkość i pewna (w porównaniu ze skandynawską: sielska) wizja świata. Ale te pozornie błahe (bo kryminał jest przecież "złym gatunkiem") utwory stały się pretekstem do bardzo poważnego dzieła. "Abc zbrodni Agaty Christie" to kolejna już książka Johna Currana (poprzednia to"Sekretne zapiski Agaty Christie"), w której stara się odsłonić przecz czytelnikami tajemnicę fachu Christie, a tym razem bierze na warsztat powieści trochę mniej znane i dzieli na dekady twórczość Agaty. Z analiz wychodzą bardzo interesujące wnioski, choćby o cezurze wojennej, która zburzyła stary porządek, o wpływie terminowania w aptece na ilość trucizn w powieściach czy o wyjazdach Christie na Wschód, podczas których towarzyszyła w wykopaliskach swojemu mężowi-archeologowi.
Curran bardzo skrupulatnie opisuje pomysły i kolejne trawestacje zbrodniczych układów, sięga nie tylko po powieści, ale także opowiadania i sztuki teatralne, które bardzo często rozgrywają się wg tego samego schematu. "ABC zbrodni" nie jest książką, którą czyta się jednym tchem, wymaga skupienia i przede wszystkim niezłej orientacji w twórczości Christie. Najlepiej byłoby czytać fragment rozważań Currana i opisywalne przez niego kryminały, bo wtedy wszystkie teksty dopełniałyby się wzajemnie. Gratką dla czytelników są dwa odnalezione wśród zapisków, a niepublikowane do tej pory opowiadania. Może nie powalają na kolana, ale i tak co Christie, to Christie! Mnie bardzo spodobała się też przytoczony list, w którym autorka "Zbrodni na festynie" zabiera głos w jednej z ulubionych literaturoznawczych spraw Anglików, czyli tego kim była Czarna Dama z sonetów Szekspira. Ciekawa jest też lista ulubionych i cenionych lektur samej Christie oraz zbiór wytyczne Crime Clubu i rożnych jego ojców-założycieli. Czytając o wszelkich zasadach dobrego kryminału, jakie zakładali sobie członkowie klubu, trzeba pamiętać, że fenomen Christie wynika również z tego, że ona zasady łamała i tworzyła swój kodeks, któremu była wierna. Warto przeczytać i warto zakrzyknąć: Niech żyją małe szare komórki!
John Curran, "Abc zbrodni Agaty Christie". Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2013.
sobota, 5 października 2013
"Gofrowe serce", smak dzieciństwa
Po historii Tonji nie mogłam się powstrzymać przed sięgnięciem po "Gofrowe serce", powieść, którą Maria Parr zyskała serca czytelników (także tych z mojej biblioteki). Szkoda, że czekałam tak długo,bo "Gofrowe serce" jest fantastyczne, a zachwyt nad umiejętnościami, wyobraźnią i mądrością autorki wzrasta. Bohaterami tej opowieści są Kręciołek, jego przyjaciółka Lena, Dziadek, Ciocia-Bacia, rodzina Kręciołka oraz ich codzienność. Nie taka zwyczajna, dziecięca codzienność, bo nie wszyscy zakopują radia, zakładają schronisko dla krów, a smutkom sprzeciwiają się jedząc gofry i rozmawiając ze sobą.
"Gofrowe serce" porównywane jest do "Dzieci z Bullerbyn", ale książka Parr jest pozycją poruszającą, poza jasną stroną życia, także te smutne strony- Lena nie ma taty i stale poszukuje nowego, cudowna Ciocia-Babcia umiera, a Kręciołek nie do końca rozumie co czuje... więc życie ludzi z Pękatej Matyldy nie jest usłane różami. Ale dzieci potrafią sobie radzić z przeciwnościami dlatego, że mają siebie, wspaniałe rodziny i niezachwianą wiarę nie tylko w moc opiekuńcza Jezusa z obrazka Cioci-Babci, ale także lepsze jutro. Mają też dorosłych, którzy traktują ich jak partnerów do rozmowy i ludzi myślących, a przy tym sami dorośli nie są przerażająco poważni (ach ten Dziadek!). Olbrzymia mądrość przemawiająca z każdej strony sprawia, że nie tylko współodczuwamy z bohaterami, ale zaczynamy ich bardzo lubić i może nawet trochę zazdrościć tych szalonych przygód. Autorka idealnie łączy momenty zabawy, celebrowania codzienności, a przy tym nie szczędzi chwil refleksji, ot, jak w życiu! A przy tym nie ma tu żadnego moralizatorstwa i łopatologicznego wyjaśniania zawiłości życia. Świat widziany z perspektywy Kręciołka jest w gruncie rzeczy przyjazny i zapraszający by zostać w nim na dłużnej. "Gofrowe serce" to jedna z tych książek, które żal odkładać. Ci, którzy cenią napisane z humorem, mądre opowieści, łączące momenty zabawne z wzruszającymi oraz lekko strasznymi powinni przeczytać powieść Parr jak najprędzej. Także po to, by dowiedzieć się, czy Lena znajdzie sobie nowego tatę, a Kręciołek dowie się wreszcie czy jest jej najlepszym przyjacielem:)
"Gofrowe serce" porównywane jest do "Dzieci z Bullerbyn", ale książka Parr jest pozycją poruszającą, poza jasną stroną życia, także te smutne strony- Lena nie ma taty i stale poszukuje nowego, cudowna Ciocia-Babcia umiera, a Kręciołek nie do końca rozumie co czuje... więc życie ludzi z Pękatej Matyldy nie jest usłane różami. Ale dzieci potrafią sobie radzić z przeciwnościami dlatego, że mają siebie, wspaniałe rodziny i niezachwianą wiarę nie tylko w moc opiekuńcza Jezusa z obrazka Cioci-Babci, ale także lepsze jutro. Mają też dorosłych, którzy traktują ich jak partnerów do rozmowy i ludzi myślących, a przy tym sami dorośli nie są przerażająco poważni (ach ten Dziadek!). Olbrzymia mądrość przemawiająca z każdej strony sprawia, że nie tylko współodczuwamy z bohaterami, ale zaczynamy ich bardzo lubić i może nawet trochę zazdrościć tych szalonych przygód. Autorka idealnie łączy momenty zabawy, celebrowania codzienności, a przy tym nie szczędzi chwil refleksji, ot, jak w życiu! A przy tym nie ma tu żadnego moralizatorstwa i łopatologicznego wyjaśniania zawiłości życia. Świat widziany z perspektywy Kręciołka jest w gruncie rzeczy przyjazny i zapraszający by zostać w nim na dłużnej. "Gofrowe serce" to jedna z tych książek, które żal odkładać. Ci, którzy cenią napisane z humorem, mądre opowieści, łączące momenty zabawne z wzruszającymi oraz lekko strasznymi powinni przeczytać powieść Parr jak najprędzej. Także po to, by dowiedzieć się, czy Lena znajdzie sobie nowego tatę, a Kręciołek dowie się wreszcie czy jest jej najlepszym przyjacielem:)
Maria Parr, "Gofrowe serce". Przeł. Aneta W. Haldorsen. Nasza Księgarnia, Warszawa 2007.
środa, 2 października 2013
"Piąta Aleja, piata rano" dekady legendy "Śniadania u Tiffany'ego"
Dokładnie sześćdziesiąt trzy lata temu 2 października 1960 roku o piątej rano na Piątej Alei rozpoczęły się zdjęcia do "Śniadania u Tiffany'ego", filmu który stał się czymś więcej niż filmem... a o tym dlaczego tak było opowiada Sam Wasson w swej książce.
W dzisiejszych czasach, gdy żyje się szybko, pisze i kręci się szybo cały proces powstawania tego filmu wydaje się niemożliwie długi i najeżony trudnościami. Ale gdyby nie było tych wszystkich wątpliwości i zakrętów, "Śniadanie..." pewnie nie byłoby by tym, czy się stało. Autor zaczyna od wczesnego dzieciństwa Trumana Copote'a i jego trudnych relacji z matką (kto wie, czy nie pierwszą Holy), potem prowadzi czytelnika przez kolejne etapy życia i prezentuje inne inspiracje, bo w końcu to panna Holy była ulubioną i być może najważniejszą postacią pisarza. Jednak od powieści do filmu droga bardzo daleka, zwłaszcza że trudno nazwać film ekranizacją powieści. O powodach rozmaitych zmian dyktowanych wymogami ówczesnej moralności warto poczytać, aby zrozumieć jak bardzo wywrotowy mógł okazać się film, który dla wielu współczesnych widzów jest sentymentalną historyjką o rozrywkowej dziewczynie. Proces tworzenia scenariusza, szukania kompozytora, kostiumów, castingu na odtwórców ról (nie tylko głównych), to wszystko składa się na opowieść o filmie, którego nakręcanie było rzeczą niesłychanie trudną jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć. A gdy te już się zaczęły, czytelnik może przeczytać o dwóch wariantach zakończenia, kotach lub poznać kulisy kręcenia przyjęcia u Holy (gdy niedawno oglądałam "Śniadanie..." patrząc na tę scenę myślałam- jak to jest świetnie zarobione! Jak wiele pracy trzeba było włożyć w nakręcenie czegoś, co ma wyglądać na pozorną beztroskę i totalny bezład...) Sporo miejsca Wasson poświęca strojom, muzyce, najsłynniejszej bodaj piosence filmowej, a nawet opisuje dlaczego Holy na plakacie (który zdobył nie mniejsza sławę niż film i ozdabia tysiące ścian, moją też) trzyma kota właśnie w taki sposób i czy proporcje jej sylwetki są odbiciem figury Hepburn. Historia nie kończy się wraz z ostatnim dniem czy nawet premierą, jest pociągnięta dalej, by przedstawić recenzje i opinie (także różne zdania Capote'a) i pokazać, jak ten film zmienił patrzenie na komedie romantyczne i ich bohaterki (grane przede wszystkim przez Dorris Day, ale także samą Audrey).
Autor zaprasza czytelnika do świata filmu lat 50 i 60, prezentuje zmiany w mentalności i świecie, które wyrażały się, lub próbowały się wyrażać w sztuce filmowej. Sposób pokazania głównej bohaterki, tego dlaczego Hepburn na początku nie miała ochoty jej zagrać, a jej mąż absolutnie odrzucał ten pomysł, potem stopniowe przekształcanie postaci daje współczesnemu czytelnikowi możliwość zobaczenia jak bardzo przełomowym utworem było "Śniadanie...", jaką wizję społeczeństwa, kobiety i szeroko rozumianej wolności pokazywał film, który dziś nikogo nie zszokuje. Ale poza pewna diagnozą kina tamtych lat, "Piąta Aleja, piata rano" jest rzetelną (szczegółowe przypisy!), a przy tym napisaną z wielką lekkością i dowcipem gawęda o Hollywood, aktorach, symbolach, jazzie, feminizmie, płaszczu, sukienkach i skali głosu Hepburn. Wasson pisze tak barwnie, jakby sam był świadkiem opisywanych wydarzeń, a jednocześnie wciąż ma potrzebny filmoznawcy dystans i to połączanie spojrzeń bardzo mi się podobało! Wasson proponuje by zanurzyć się w świecie, którego już nie ma, bo nie ma już takich gwiazd, tylu ograniczeń i barier do łamania. Wart poświecić tej książce kilka chwil, bo czyta się bardzo dobrze i pokazuje drugą, wcale nie tak kolorową stronę przemysłu filmowego połowy ubiegłego wieku. I zachęca do kolejnego, być może bardziej świadomego obejrzenia filmu i wysłuchania piosenki.
Sam Wasson, "Piąta Aleja, piąta rano". Świat Książki, Warszawa 2013.
sobota, 28 września 2013
"Stulatek wyskoczył przez okno i zniknął" czyli sensacje XX wieku
Allan Karlsson w dniu swych setnych urodzin pod wpływem impulsu wyskoczył przez okno i zamiast świętować swój jubileusz poszedł w świat. Po drodze (także pod wpływem impulsu) gwizdnął walizkę na dworcu i ruszył dalej. Ponieważ w walizce było bardzo dużo pieniędzy (jakieś 50 milionów koron)za dziarskim stulatkiem rozpoczął się mafii, którego Allan unikał dzięki pomocy napotkanych dość oryginalnych osób. Wkrótce także policja i prokuratura wszczęła dochodzenie uważając Allana najpierw za ofiarę, a potem szefa szajki To pierwsza część książki- ucieczki, poznawania nowych osób (a także słonia) i i ich losów, kryminalne poszukiwania policji, mylone tropy i nieprawdopodobne zwroty akcji i przygody. Druga cześć to wplatane zręcznie w kryminalną narrację losy Karlssona, który mając lat sto przeżył prawie cały XX wiek, stając się obserwatorem, a nawet uczestnikiem wielu doniosłych wydarzeń. Allan, który edukację zakończył bardzo szybko, a pierwsze spotkanie z praktyczną chemią skończyło się wysadzeniem jego domu staje się z czasem specjalistą od pirotechniki, a nawet rozszczepienia atomu, a potem (zachowując całkowitą apolityczność) szpieguje np.dla CIA. Dzięki podróżom, łatwości dostosowania się do warunków i umiejętnościom (do których należy dorzucić też kilka języków obcych poznawanych przy okazji) Allan trafia w najróżniejsze miejsca ziemi i spotyka postaci z kart historii- Trumana, Stalina, Mao, Cartera.
Jego przygody są opowieścią o człowieku znikąd, który za sprawą psikusa losu staje się świadkiem i kronikarzem XX wieku. Ale daleko jest "Stulatkowi, który wyskoczył przez okno i zniknął" do poważnej, doniosłej kroniki- powieść napisana jest z wielkim poczuciem humoru, sytuacje niekiedy są absurdalne (tak absurdalne, że aż prawdopodobne!), a spokój i pogoda ducha stulatka pozwalają z przyjemnością czytać o awanturniczych przygodach niezwykłego bohatera. Z tym że Allan na pewno by się obraził za nazwanie bohaterem, bo jest on raczej anty-bohaterem, który najbardziej ceni wygodne łóżko i kieliszek wódki. Allan porównywalny był do Forresta Gumpa, ale jego przygody obejmują znacznie dłuższy czas i więcej szerokości geograficznych, poza tym rożni się trochę od Forresta (na układanie swojego życia czas znajduje dopiero po setce), a poza tym wydaje się bardziej świadomy tego, co się dzieje wokoło. Dzięki Allanowi XX wiek nabiera trochę innego kolorytu- spiżowe i granitowe postaci staje się po ludzku nieporadne i śmieszne, przewroty okazują się nierzadko dziełem przypadku(bo to Allan obalił komunizm, jakby jeszcze ktoś miał wątpliwości), a z balonu historii XX wieku powolutku uchodzi powietrze.
"Stulatek..." to powieść mówiąca o stulatku, historii, ale przede wszystkim o roli dystansu do siebie i do świata, do tego, co wydaje się niepodważalne i oczywiste ("przecież nigdy nie będzie komunizmu na Kubie!"). Losy Allana poznaje się przyjemnością i uśmiechem także ze względu na bardzo dobrą pracę lektorską, która wykonał Artur Barciś- czyta dowcipnie i z dystansem, stając się wymarzonym kronikarzem losów stulatka, który wyskoczył przez okno.
Jonas Jonasson, "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął". Wyd. Świat Książki, Warszawa 2012. czyta Artur Barciś
poniedziałek, 23 września 2013
"Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek"słowa pisane i czytane
Powojenny Londyn, dziennikarka Juliet przypadkiem rozpoczyna korespondencję z hodowcą świn z normandzkiej wyspy Guernsey i dowiaduje się o działającym tam Stowarzyszeniu Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek. Ponieważ Juliet szuka tematu na powieść, prosi o więcej informacji i wkrótce zaczyna otrzymywać listy od członków stowarzyszenia.Ludzie opisują swoja codzienność, wspominają życie pod okupacją i piszą o roli, jaką wtedy i teraz pełniła dla nich literatura i spotkania stowarzyszenia, wspominają też innych członków, w tym wyjątkową Elisabeth. Juliet przyzwyczaja się od korespondencyjnych znajomych i zaczyna ją ciągnąć na wyspę- aby spotkać ludzi, których zna tylko z listów, aby drążyć temat Elisabeth i wyrwać się z Londynu, w którym nie do końca jest szczęśliwa, choć zabiega o nią potentat prasowy i milioner zarazem. Druga cześć tej epistolarnej powieści to listy pisane przez Juliet do londyńskich przyjaciół oraz listy członków klubu do przyjaciół Juliet, których poznali przy okazji ich odwiedzin na Guernsey. Wątki przeszłych i obecnych historii zaczynają się łączyć, a życie na wyspie, jej mieszkańcy i córeczka Elizabeth, Kit, stają się coraz bliżsi sercu pisarki. Historia skończy się więc happy endem:)
"Stowarzyszanie Miłośników..." jest rzadką dziś formą powieści w listach, dzięki której autorki miały okazję prezentowania rożnych punktów widzenia swoich bohaterów i zróżnicowania ich języka- pewne postaci są bardzo charakterystyczne, ale niektóre nikną i mylą się. Przedstawione tu wydarzenia nie są wcale lekkie łatwe, akcja toczy się w 1946 roku, gdy wszystkie wspomnienia wojenne i rany są bardzo świeże. Opowieść o losach Elisabeth jest kolejnym literackim świadectwem prób zachowania człowieczeństwa w nieludzkich okolicznościach. Jednak mimo tematyki książka jest przyjemną lekturą, nie ma w jej epatowania tanim okrucieństwem, a odsłaniające się kolejne karty życia Elisabeth tworzą portret kobiety dzielnej, choć bardzo przy tym skromnej i zwyczajnej. Natomiast Juliet jest osobą pełną życia i pozytywnych emocji, więc jej dowcipne komentarze dostarczają czytelnikowi sporo uśmiechu i są świetną przeciwwagą dla wszystkich niedostatków, trudów i nieszczęść powojennego życia. Śmiechu (oraz z lekka kryminalnych emocji) będzie sporo, gdy wyjdzie na jaw sprawa listów, które do protoplastki jednej z klubowiczek pisał sam Lord Pardoks:)
"Stowarzyszenie..." jest książką o książkach i ich czytelnikach. Opowieścią,w której Jane Austen, Oscar Wilde i siostry Bronte staja się tematami rozmów, dociekań i kłótni jak zwykli znajomi. Autorka, Mary Ann Shaffer, pracowała mi.in. w księgarni i bibliotece, więc w całej powieści przebija jej umiłowanie książek i zrozumienie specyficznych więzi, jakie tworzą się między odbiorcami literatury i osobami, dla których czytanie jest czymś więcej niż tylko składaniem liter. Czytelnicy tej książki wreszcie mogą poczytać o ludziach, którzy maja podobny do nich stosunek do lektury. I jeszcze te listy...Jak dobrze, że mam do kogo je pisać!
Tą powieścią zainaugurowałam jesienny sezon czytelniczy, tak zaczęty zapowiada się bardzo dobrze!
Mary Ann Shaffer, Annie Barrows, "Stowarzyszanie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek". Wyd. Świat Książki, Warszawa 2012.
czwartek, 19 września 2013
"Tonja z Glimmerdalen" ruda łobuziara z norweskich dolin
Tonja jest jedynym dzieckiem w dolinie, więc musi szaleć i działać dobro po dziecięcemu za całą zgraję:) Dziewczynka wierzy, że "szybkość i wiara siebie" to podstawa i wszystko wskazuje na to, że ma rację. Co prawda właściciel ośrodka wypoczynkowego, Klaus Hagen, ma nadzieję, że Tonja wyrośnie z bycia dzieckiem, przestanie łobuzować i wypróbowywać wciąż nowe sanki, ale są to nadzieje są płonne. Zresztą Hagen jest jedynym dorosłym, który opiera się urokowi łobuziary z Glimmerdalen.Tonja mieszka tam z tatą, czeka na mamę, która bada poziom wód przy biegunie, przyjaźni się ze starym Gunnvaldem, a właściwie przyjaźni się ze wszystkimi dorosłymi, poza Hagenem rzecz jasna, bo innych dzieci w dolinie nie ma...do czasu. Książka Marii Paar to nie zbiór pojedynczych przygód, a normalna, gruba, rzec można dorosła powieść, w której wydarzenia są ze sobą związane, kolejne działania Tonji mają swoje konsekwencje, a nerw dramatyczny ciągle pulsuje. Punktów kulminacyjnych jest kilka- raz jest to początkowa niechęć, a potem wielka przyjaźń z chłopcami, którzy przyjechali do ośrodka wypoczynkowego, potem zaś tajemnica Gunnvalda i jego nieobecnej od wielu lat córki Heidi. Autorka pokazuje jak szczera i niezmiernie prawdziwa we wszystkich swoich emocjach dziewczynka próbuje dojść prawdy o wydarzeniach sprzed lat i odbudować to, co zniszczyli dorośli, jak po kolei odsłania tajemnice ich serc i sprawia, że zaczynają patrzeć nie tylko na własne krzywdy i wspomnienia. Autorka prezentuje świat pełen autentycznych wzruszeń, które nie są ckliwe i łzawe, ale swoją prostotą i siłą potrafią poruszać wyobraźnie i serca tak młodszych, jak i starszych czytelników. Jak oprzeć się takiemu dialogowi, prowadzonemu przez Tonję z sympatyczniejszą z każdą stroną Heidi: "- Za co się złościsz na Gunnvalda?(...) - A za co ty tak bardzo kochasz swojego tatę?". Motyw taty pojawia się tu dość często, więc książkę można traktować też jako opowieść o ojcostwie, bo Tonja bardzo kocha swojego tatę, a on robi wszystko, by tej miłości nie nadszarpnąć, ojcostwo Gunnvalda jest dużo trudniejsze, bo wydarzania na które według niego nie miał wpływu uniemożliwiły mu bycie prawdziwym ojcem Heidi. Są jeszcze przyjaciele Tonji, których tata jest wiecznie nieobecny i dzięki ich opowieściom łobuziara zaczyna jeszcze bardziej doceniać swojego.
Parr nazywana jest nową Astrid Lindgren i rzeczywiście jest w jej pisarstwie sporo punktów stycznych z twórczością genialnej Szwedki. Przede wszystkim DZIECI, naturalne, rezolutne, pełen zdrowych emocji,ciekawości i empatii. Po drugie: świat dorosłych, którzy z tymi dziećmi potrafią rozmawiać- bo tata Tonji, Gunnvald czy nawet szef promu mają dla dziewczynki czas i dobre słowo, a gdy to im potrzebna jest pomoc nie odrzucają jej przez źle pojętą dorosłą dumę. Po trzecie: natura, będąca największym sprzymierzeńca ludzkich emocji. Po czwarte: humor, bez którego nie da się mówić poważnie o niczym, a dzieci trzeba traktować poważnie choć bez śmiertelnej powagi:) Po piąte: prosty,plastyczny język oraz uczenie o wartości słowa pisanego- tak jak dzieci z Bullerbyn wąchały książki zamówione na Gwiazdkę, tak Tonja rozczytuje się w "Heidi" i odnajduje w dziewczynce z Alp cząstkę siebie, a potem cząstkę córki Gunnvalda. Opowiadania o trochę zwariowanej, ale bardzo dobrej dziewczynce z czyta się świetnie, w napięciu, z uśmiechem i wzruszeniem. Taka powinna być literatura dla dzieci. I dorosłych!
Maria Parr, "Tonja z Glimmerdalen". Wyd. Dwie Siostry. Warszawa 2013
Subskrybuj:
Posty (Atom)