Haniu*, zaczniemy nie od pisania i tłumaczenia, ale samego czytania. I myślę tu nie tylko o czytaniu tego, co tłumacz przekłada. Jakim czytelnikiem powinien być tłumacz?
Na początku zaznaczę, że dla wygody będę używać
męskich form (tłumacz, autor, redaktor), ale wszystko, co powiem, odnosi się
oczywiście również do kobiet wykonujących dane zawody. Tłumacz zatem powinien
być uważnym, dociekającym sensu i przesłania tekstu, wrażliwym na odmiany i
piękno języka czytelnikiem. Myślę, że moje koleżanki i moi koledzy tłumacze
potwierdzą, że nie umiemy już czytać inaczej. Ja mam ciągle włączony tryb
„prześwietlania” tekstu, nawet kiedy czytam coś wyłącznie dla odprężenia.
Spotkałam się z twierdzeniem, że dziś każdy może być
tłumaczem. Absolutnie się z tym nie zgadzam. Czego potrzeba by filolog lub
osoba perfekcyjne znająca język stała się tłumaczem?
Ja też się z tym twierdzeniem nie zgadzam. Nie każdy
może być tłumaczem. To znaczy, każdy może próbować i pewnie każdemu coś by z
takiej próby wyszło, ale przecież nie mówimy tu o byciu tłumaczem-partaczem.
Celem, jaki należy sobie stawiać, jest jak najwyższa jakość, a tę można
osiągnąć tylko poprzez połączenie wielu czynników, których nie sposób osiągnąć
w krótkim czasie i bez prawdziwej pasji. Sama znajomość języka, z którego chce
się przekładać, to zdecydowanie za mało. Dużo ważniejsza jest biegłość w
języku, na który się przekłada. Mam tu na myśli znajomość różnych odmian i
stylów języka docelowego, bogate słownictwo, umiejętność trafnego doboru
synonimów i właściwego dla danego kontekstu frazeologizmu oraz umiejętność
przeformułowywania zdań. Absolutnie niezbędne jest duże oczytanie, które
pozwala wychwycić cytaty i aluzje do innych utworów. Musimy też być gotowi do
przyswajania nowej wiedzy, ponieważ świat i język cały czas się zmieniają. Nie
jesteśmy jednak w stanie wiedzieć wszystkiego, dobrze jest zatem orientować
się, gdzie szukać informacji oraz pomocy. Bardzo przydają się też cechy
charakteru takie jak cierpliwość i samodyscyplina.
Jak zaczęła się Twoja praca nad przekładami?
Bardzo lubię o tym opowiadać, bo mój przypadek może
być dowodem na słuszność powiedzenia, że „co komu pisane, to go nie minie”. A
było tak. Od kilku już lat uczyłam dzieci i dorosłych angielskiego i czasami
tłumaczyłam dla nich ulotki, instrukcje obsługi sprzętów oraz listy. W końcu
znajomi zaczęli namawiać mnie do zajęcia się przekładami literackimi. Ja jednak
nieodmiennie odpowiadałam, że się nie nadaję, bo nie mam wystarczających
kwalifikacji ani talentu. Aż pewnego dnia jedna z moich uczennic przyniosła mi
napisaną po angielsku książkę, którą dostała na Gwiazdkę i która okazała się
dla nie zbyt trudna. Była to powieść Just Friends autorstwa Robyn Sisman. Po
kilku pierwszych stronach lektury wpadłam w ekstatyczny zachwyt. Dawno nie czytałam
tak dobrze napisanej powieści. Lekki, dowcipny styl, gry słów oraz mądra i
dzielna bohaterka. Moja pierwsza myśl: Ta książka powinna ukazać się po polsku!
Po niej pojawiła się druga, zuchwała: Może to ja ją przetłumaczę? Dałam sobie trochę
czasu na oswojenie się z tą perspektywą i w wakacje następnego roku przełożyłam
pierwsze dwieście stron. Z tą próbką pojechałam do wydawnictwa, do którego
miałam najbliżej, czyli do Zysk i S-ka. Pierwsze drzwi, do których zapukałam,
okazały się tymi właściwymi, bo prowadziły do biura redaktorki odpowiedzialnej
za kontakt z tłumaczami. Hanna Koźmińska próbkę przyjęła, a kiedy się okazało,
że Just Friends została już wydana w innym wydawnictwie, zaproponowała mi
powieść Suddenly Single Sheili O’Flanagan. Kilka miesięcy później ukazał się mój
pierwszy przekład i nosił tytuł Nagle
sama. W chwili publikacji miałam czterdzieści lat, był to więc dość późny
debiut, dla mnie jednak pora była idealna. Uważam bowiem, że tłumacz musi
dojrzeć do tej pracy. Mam na myśli nie tyle kompetencje językowe, ile
doświadczenie życiowe, które bardzo się przydaje w tłumackiej pracy, tłumaczymy
bowiem „całymi sobą” – dzięki swojej wiedzy o świecie i zachowaniach ludzi, dzięki
swojej wrażliwości i przenikliwości obserwacji.
Przeciętny czytelnik pewnie myśli, że tłumacz siada ze
słownikiem i tłumaczy. Gdy tekst jest historyczny może dodatkowo obkłada się
jakimiś opracowaniami dotyczącymi epoki. A Ty robisz bardzo szczegółowy research nawet
do współczesnych książek. Ile zatem jest dodatkowej pracy i ducha tłumacza w
tekście?
To oczywiście zależy od rodzaju zlecenia i charakteru
tłumacza. Jeśli chodzi o mnie, pracę nad przekładem zaczynam od poznania
autora, kontekstu, w którym powstała książka, oraz celu, jaki chciał osiągnąć
pisarz. Jeśli na czymś się nie znam, to nawet w drobnych sprawach konsultuję
się ze znawcami danego tematu: mechanikami samochodowymi, ginekologiem,
psychologiem, archeologiem. W przypadku niejasności w tekście piszę do autora.
Wolę wyjść na mało rozgarniętą niż na niedbałą. Od początku przyświecała mi
ambicja, by oddać do wydawnictwa jak najlepiej opracowany tekst, co nie znaczy,
że od początku to mi się udawało. Wyciągam jednak wnioski ze swoich błędów i
staram się ich wystrzegać w kolejnych tłumaczeniach (pod ręką trzymam zeszyt ze
swoimi poprawionymi usterkami). Ciągle się uczę na komentarzach redaktorskich,
choć zdarza się, że nie ze wszystkimi się zgadzam. Samo jednak uzasadnianie
własnego rozwiązania też jest rozwijające. Jeśli w ogóle mogę mówić o swoim
duchu w przekładach, to chyba powinien on być wyczuwalny w dopieszczeniu
tekstu.
Czy tłumacząc powieści miewasz czasem myśl, by np.
poprawić styl autora?
Mam w dorobku czterdzieści pięć tytułów i podczas
pracy nad nimi miewałam różne myśli. Początkowo podchodziłam do oryginału „na
klęczkach”, czyli traktowałam go jak doskonałość. Szybko się jednak zorientowałam,
że zagranicznym autorom, redaktorom i korektorom zdarza się popełniać błędy,
najczęściej wynikające z przeoczenia i pośpiechu. Wstałam więc z przysłowiowych
klęczek i nabrałam dystansu. Kiedy męczę się nad mętnymi zdaniami autora, kusi
mnie, by poprawić jego styl, na ogół jednak studzę swój zapał, mówiąc do siebie:
„Jeśli autor chce sobie zaszkodzić, ma do tego pełne prawo”. Kilka jednak razy (zachęcona
wypowiedziami na ten temat koleżeństwa ze Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury), poprawiłam
styl, moja ingerencja była jednak minimalna. Chodziło o uniknięcie
nielogiczności i niepotrzebnych powtórzeń. Wszystkie moje działania zostały
zaaprobowane przez redakcję i myślę, że wyszły powieściom na dobre.
Mówi się, że tłumacz pisze książkę na nowo. Że jest
kolejnym głosem autora, który często zna tłumaczone powieści lepiej niż
sam autor. Ty jesteś głosem bardzo popularnego pisarza, którym jest Richard
Paul Evans. Przetłumaczyłaś 22 jego książki. Czy zdarza się, że ten autor
jeszcze czymś Cię zaskakuje?
Richard (poznałam go osobiście i jesteśmy na „ty”)
zaskoczyłby mnie, gdyby zmienił schemat fabularny, a na to się chyba nie
zanosi, bo jego książki cały czas dobrze się sprzedają w takiej formie, w
jakiej Richard je pisze. Zaskakuje mnie natomiast dziedzinami życia, w których
obracają się jego bohaterowie. Myślę, że zależy mu na tym, by trafić do jak
największej liczby czytelników o różnym pochodzeniu społecznym, wykonujących
różne zawody, cierpiących na różne choroby i zmagających się z najróżniejszymi
problemami osobistymi. W pełni zgadzam się ze stwierdzeniem, że tłumacz jest
głosem autora. Dzięki tłumaczowi pisarz i jego twórczość zaczynają żyć w innym
języku oraz innej kulturze.
Wiem, że prywatnie zwracasz wielką uwagę na
tłumaczenie. Czyje tłumaczenia lubisz i cenisz najbardziej?
Pierwszym tłumaczem, który przychodzi mi na myśl, jest
nieżyjący już Jędrzej Polak, którego przekłady czterech pierwszych części
przygód Flawii de Luce uważam za językowe majstersztyki. Bardzo wysoko cenię
też tłumaczenia Ewy Rajewskiej, Magdy Heydel i Macieja Płazy.
Przez lata ci, którzy tłumaczyli także pisali - Boy, Tuwim, Ważyk, dziś choćby
Dehnel, Mikołajewski, czy wymieniony przez Ciebie Płaza. Ty też sobie
popisujesz i są to m.in. teksty przeznaczone na scenę. Czy pisząc własne teksty
siedzi w Tobie tłumacz?
Dotąd tylko raz zdarzyło mi się, że pisząc coś własnego, z góry zakładałam,
że ten tekst później przełożę. Dokładnie rok temu zaczęłam pisać po angielsku
lekką komedię na cześć Agaty Christie z okazji przypadającej w tym roku 130.
rocznicy urodzin Królowej Kryminału. Od początku wiedziałam, że sztukę przełożę
na polski, jednak pisząc, „uśpiłam” w sobie tłumacza. Nie zrobiłam niczego,
żeby sobie ten przekład ułatwić. Wprost przeciwnie, moja sztuka opiera się na
dowcipie sytuacyjnym i słownym, pełno więc w niej dwuznaczności oraz idiomów. W
rezultacie tłumaczenie samej siebie okazało się trudniejsze, niż
przypuszczałam, bo choć doskonale wiedziałam, „co autor miał na myśli”,
musiałam włożyć mnóstwo pracy w znalezienie lub wymyślenie trafnych
odpowiedników dla angielskich kalamburów. Była to jednak niezwykle twórcza
praca i uważam ją za jedno z najpiękniejszych doświadczeń w moim życiu.
Natomiast odzywa się we mnie tłumacz, kiedy czytam przekład kogoś innego.
Mimowolnie próbuję się domyślić, jak wyglądał oryginał.
A gdy piszesz swoje rzeczy po polsku to siedzi w Tobie zdyscyplinowany i
wyczulony czytelnik i tłumacz, czy to zupełnie inna aktywność?
Siedzi we mnie wyczulony i wymagający czytelnik, którą to cechę
nabyłam dzięki tłumaczeniom. Swoje teksty czytam wielokrotnie, starając się
patrzeć na nie w taki sposób, jakby napisał je ktoś inny. Tylko tak mogę
dostrzec niejasności, śmieszności i absurdy. O ten dystans staram się też,
kiedy czytam swoje przekłady cudzych tekstów.
Jesteś osobą niezwykle wrażliwą na język, czy to zawodowe zboczenie, które
ułatwia bycie tłumaczem czy cecha wrodzona, dzięki której stałaś się tłumaczem?
Oba te zjawiska są ściśle ze sobą związane i wzajemnie się napędzają. U
mnie na pewno najpierw było odkrycie możliwości języka, zachwyt nad tym, jakie
nastroje i obrazy można wyczarować słowami, jak złożone treści można
przekazywać oraz jak mówiąc lub pisząc, można oddziaływać na drugiego
człowieka. To odkrycie po latach zaowocowało decyzją, by spróbować być tłumaczem
literackim.
Gdybyś mogła pierwszy raz przełożyć jakąś książkę (może być to już
wielokrotnie tłumaczona rzecz i nie tylko z lit. anglojęzycznej), byłaby
to ...
Któraś z powieści Alexandra McCall Smitha,
niedocenianego u nas mistrza języka angielskiego, niezrównanego gawędziarza,
który pokazuje, że w życiu tak zwanych zwykłych ludzi dzieją się niezwykłe
rzeczy. Ten pisarz zdecydowanie zasługuje na nasze zainteresowanie.
Gdybyś nie była tłumaczem to...
Trudno mi sobie wyobrazić, że mogłabym nie być tłumaczem… Ta praca to moja
pasja, bardzo mnie rozwija i czasami pozwala mi poczuć, że daję coś ważnego
moim rodakom. Ale skoro pytasz, to gdybym nie była tłumaczem, myślę, że
uczyłabym angielskiego, bo to również praca z językiem.
*Hanna de Broekere jest anglistką i tłumaczką, na swoim koncie ma
przekłady m.in. książek Danielle Steel, zekranizowanych Spadkobierców Kaui Hart Hemmings i książek Richarda Paula Evansa
(kolejna powieść już przed świętami). Jest wyjątkową czytelniczką i
pełną entuzjazmu obserwatorką tego, co dzieje się na rynku książki oraz
scenach teatralnych. Na jej poleceniach książkowych nigdy się nie
zawiodłam! Jest też autorką słuchowiska o Jane Austen, zrealizowanego
przez Radio Emaus, i teatralnie nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.