Błądzenie między bibliotecznymi regałami ma swój urok i daje
olbrzymie możliwości trafienia na książki, na które w żadnym innym wypadku
trafić się nie dało. A tak, gdy ręka nie wiedzieć czemu powędruje
na półkę i sięgnie po książkę, której próżno szukać w Internetach, można
znaleźć coś naprawdę fantastycznego. Dla mnie takim odkryciem była „Zbrodnia
w Lindebourne”, kryminał, który jak się
okazało napisał ukrywający się pod pseudonimem Jacq (tak, ten od książek o
Egipcie).
Pseudonim angielski i
angielskie otoczenie, ale emocje
absolutnie nie z angielskiej mgły, bo historia rozgrywa się na festiwalu
operowym, na którym podczas premiery ostaje zamordowany odtwórca roli Don
Giovanniego. Kryminał z bardzo silnym
wątkiem operowym- to tygryski lubią najbardziej! Śledztwo prowadzi
emerytowany inspektor Higgins,
wielbiciel opery i klasycznych metod śledczych, wspomagany przez zwolennika
techniki i komputeryzacji Marlowe’a
(jeden ma nazwisko z Showa, drugi z Chandlera… przypadek?).
Historia toczy się w
uroczym miasteczku, którego siłą jest odbywający się festiwal operowy – powieściowe Lindebourne
jest prawdopodobnie wzorowane na Glyndebourne, miejscu jednego z
najważniejszych brytyjskich festiwali operowych. W
festiwalowym zamku, ogrodzie i w pobliskiej gospodzie zostają przymusowo
zatrzymani wszyscy zaangażowani w spektakl- śpiewacy, reżyser i dyrygent. I powoli zaczyna się rozwijać nić łączących ich powiązań i dalszych
podejrzeń. Te powiązania są o tyle
ciekawe, że w dużej mierze nawiązują do libretta
„Don Giovanniego” (np. jedna z pań
okazuje się być bardziej powiązana z denatem niż początkowo podejrzewano, odtwórczyni roli Zerliny naprawdę jest narzeczoną grającego Masetta śpiewaka etc…). Do grupy artystów, z których każdy
reprezentuje inny typ (jest zimna Dunka, gorąca Włoszka, wielbiący białą broń Niemiec) dołącza w drugoplanowej roli prowadząca
pensjonat, uważna i spostrzegawcza
panna Lipyncott, właścicielka gospody Pod faszerowaną gęsią. Historia toczy się szybko (trup
jest już pod koniec drugiego rozdziału, a to lubię!), nie ma zbędnych opisów ani rozwlekłych psychologicznych wynurzeń, które zapychają
treść. I choć Marlowe bardzo chce
korzystać z komputerów, ostatecznie wygrywa praca szarych komórek.
Livingstone (czy
raczej Jacq) napisał książkę z bardzo
dobrą atmosferą i napięciem, klasyczną w najlepszym tego słowa znaczeniu i bez epatowania zbrodnią. Czytanie było świetną
zabawą i tym przecież być powinno. Na początku trochę drażniło mnie ciągłe
używanie tytułu „Don Juan”, ale rozumiem,
że miało to na celu rozróżnienie tytułu bohatera opery od postaci z książki,
która poza nazwiskiem miała z Giovanim/Juanem bardzo wiele wspólnego. Wybaczam
też kiksy w redakcji i Belliniego
napisanego przez jedno eL. Bo historia była naprawdę smakowita! A uwagi Marlowa, który ogląda pierwszy raz operę Mozarta i twierdzi, że komandor był nieostrożny stając do pojedynku w swym podeszłym wieku lub uznaje za niedopuszczalne uwodzicielskie zakusy bohatera, są niezwykle dowcipne i przypominają, jakie emocje może budzić wielka sztuka. Dla wielbicieli kryminałów w angielskim
stylu z mocnym wątkiem mozartowskim- pycha! Szkoda, że rzecz raczej mało popularna i dziś chyba tylko do
dorwania w bibliotekach. Ale może ktoś
to wznowi, bo warto!
Christian
Jacq. ( J. B. Livingstone). „Zbrodnia w
Lindebourne”. Przeł. Maria
Boberska. Moderski i S-ka, Poznań 1998.
Inny operowy kryminał: "Łzy pajaca"
Bez niego nie ma zabawy!
Inny operowy kryminał: "Łzy pajaca"
Bez niego nie ma zabawy!