Na irlandzką wyspę przypływają angielski malarz (który chce malować klify jak Monet i tworzyć mit wyspy jak Gauguin) oraz francuski badacz język irlandzkiego. Dwóch obcych w życiu niewielkiej społeczności może sporo namieszać. Choć czy życie wyspiarzy podlega jakimkolwiek zmianom? Czy zmiana jest w ogóle możliwa?
Rozmowy o sztuce, jakie toczy malarz i młody Irlandczyk, uczący zawodowca patrzenia na to, co pod powierzchnią wody i widzenia kształtów ptaków. Wykłady o języku irlandzkim, trwającym na przekór historii i mitowi języka biedaków. Próby kolonizacji nie tylko języka i ziemi, ale też myślenia. Tradycyjne role grane w życiu. Los, który udaje, że się uśmiecha, do chłopaka, który nie chce być rybakiem. Sztuka, która ma wyzwolić. Młoda wdowa łącząca światy i babcia mówiąca tylko po irlandzku. Natura i kultura. Zabijane króliki i tworzenie szkicu pejzażu. Żywioł języka i morza.
I forma. Zapis dialogów jak z dramatu, miejscami z dodatkiem poezji. Pojawiające się w myślach malarza tytuły potencjalnych obrazów. Monologi postaci płynące strumieniem świadomości, zmieniające równie płynnie swoich nadawców. A między tym rozdziałami pozornie spokojnego, choć nie pozbawionego emocji życia krótkie, reporterskie notki z działań IRA. Zagrożenie. Relacje o kolejnych zamach i codziennych stratach. Bo jest rok 1979.
Najlepsze w „Kolonii”
jest to, że to wszystko do siebie pasuje. Autorka gra kontrastem ciasnych
pracowni i szerokich horyzontów widocznych z klifu. Konkretem słów malarza i wykładowego
stylu naukowca. Spokojem wioski na końcu świata, strzałami na przystanku i w
małej uliczce. Tworzy historię wysepki i jej pojedynczych mieszkańców. I
czyta się to świetnie. W przyjemnym skupieniu należnym historiom i językowi, malującemu obrazy.
Audrey Magee "Kolonia". Przeł. Dobromiła Jankowska. Wyd. Poznańskie. Poznań 2024.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz